PiS w sprawach społeczno-gospodarczych stoi przed rzadko spotykaną szansą. Ponieważ i tak nie dogaduje się z liberalnym mainstreamem, nic nie straci jako ambasador polskiej prowincji. Więcej jeszcze: może zyskać wdzięczność elektoratu przez dekady przyzwyczajonego do tego, że nikt się o niego faktycznie nie troszczy. W gminach wiejskich blisko połowa dróg publicznych wciąż nie jest utwardzona. Przy dzisiejszym poziomie finansowania potrzeba na to dobrych pięćdziesięciu lat – mówi Portalowi Samorządowemu Krzysztof Iwaniuk, wiceprzewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Terespol.

Pięćdziesiąt lat, proszę szanownych Czytelniczek i Czytelników. Kto będzie chciał tyle czekać? Szczególnie w czasach łatwej i szybkiej migracji.

Marne drogi, pełno aut

Jeszcze jedna wymowna statystyka: zdaniem wiejskich samorządowców Główna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad na drogi krajowe (których jest 5 proc.) wydaje więcej niż samorządy na pozostałe drogi, których jest aż 95 proc. To świetnie pokazuje, które arterie są ważne z punktu widzenia ogólnokrajowego centrum decyzyjnego. I jak głęboko w lesie jest Polska B i Polska C – tym bardziej że niemal cały kraj jest dziś na kółkach, ponieważ fatalna komunikacja publiczna powoduje, iż zarówno z małych wsi, miasteczek, jak i z okolic dużych miast, żeby dostać się do pracy, urzędu, ośrodka zdrowia, trzeba wsiąść do samochodu swojego lub znajomych.

To jest polska norma: marne prowincjonalne drogi, a na nich pełno aut. Polki i Polaków zabija na drogach nie tylko zła jazda, ale także fatalne warunki tych tras. Ilekroć jestem w rodzinnych stronach w Wielkopolsce, tylekroć ze zdumieniem przyglądam się temu, co nazywamy drogą asfaltową. W okolicach Manieczek, Brodnicy Wielkopolskiej, Śremu, Czempinia (a przecież w wielu innych miejscach z reguły nie jest lepiej) droga to łata na łacie, ze zniszczoną ciężkim rolniczym sprzętem nawierzchnią, poharataną, nierówną, od zawsze kiepską. Do tego głębokie koleiny, dziury po każdej zimie itp. A obok drogi Śrem–Czempiń – nieczynna od kilku dekad linia kolejowa, zamknięta w początkach transformacji. Ilekroć patrzę na te zarośnięte tory i coraz bardziej zdewastowany asfalt tuż obok, tylekroć myślę, że parę rzeczy czas już poprawić w polskiej drodze do dobrobytu. A koncepcja „tiry na tory”? W Polsce tak naprawdę w tej materii nic nie udało się zdziałać – poza akcjami billboardowymi.

Zbyt łatwo zmilczamy trudne tematy

Traktujemy statystyki wypadków i ofiar śmiertelnych na drogach jako pewien dopust boży. Więcej jeszcze: znaczna część Polek i Polaków, co słychać w codziennych rozmowach, jest już zmęczona tym, że czasem nawet z domu w okolicach wielkiego miasta nie da się sensownie dojechać pociągiem czy autobusem gdzie indziej. Buntujemy się coraz częściej przeciwko myśleniu, że wszędzie musimy dojechać samochodem. Ale to wciąż się nie przebija do dużych debat publicznych. Nigdy nie rozgrzewa Twittera, nie napędza oglądalności portalom. Lubimy spektakle polityczne, ale wciąż nudzi nas to, od czego zależy bezpośredni komfort naszego życia. Dlaczego? Polacy nie są narodem bez zalet i wad. Ale chętniej mówimy o zaletach, gdy słyszymy o wadach – łatwo się denerwujemy. Jasne, dekady życia w cieniu pedagogiki wstydu zrobiły swoje. Ale trzeba o sprawach trudnych mówić na własny rachunek – nie pod jej dyktando. Taką wadą społeczną jest przemilczanie tych bardziej skomplikowanych, trudnych i mniej rzucających się w oczy spraw w debatach publicznych.   

To pewien wzorzec: gdy mowa o wielkiej polityce, nie myślimy o zdewastowanych prowincjonalnych drogach, z których większość nadawałaby się do generalnego remontu. A przecież to problem, który dotyka milionów Polek i Polaków. Gdy myślimy o tzw. wielkiej polityce, mówimy o tym, kto co komu napisał na Twitterze, jak mu odpowiedziano, i czy go zaorano. I nikt nie protestuje, że to przecież dziecinada. Nie, nie zmieniamy strategii – ponieważ na ogół dokładamy do tego i swoją cegiełkę. Po części dzieje się tak dlatego, że uważamy, iż sprawy lokalne powinno się załatwiać na lokalnym podwórku: choćby siłą nacisku wywieranego przez daną społeczność na samorząd. Kłopot w tym, że żyjemy w świecie, który potrzebuje dużych, świetnie nagłośnionych i sprawnie przeprowadzonych akcji polityczno-marketingowych, które budują nacisk i wpływają na całość dyskusji publicznej. Prosty przykład: dopiero 500+ istotnie wpłynęło na postrzeganie polityki rodzinnej przez polskie społeczeństwo.  

Na kolizyjnym kursie z rzeczywistością

Wróćmy do dziurawego asfaltu. I szerzej: wyzwań, które stoją przed polską prowincją. Coraz większym problemem jest suburbanizacja, wynoszenie się ludzi z centrum i rozproszenie zabudowy. Ludzie chcą żyć komfortowo i mieć sąsiadów jak najdalej. Gminy przed dobrymi paroma laty cieszyły się, że mogą wyprzedawać działki, które zostały jako niechciana scheda po PRL-u. Dziś się okazuje, że dla samorządów to coraz częściej kwestia rosnących szybko wydatków: na drogi, których nie ma albo są w opłakanym stanie, na kanalizację, na wodociągi. To też kwestia szkół (zamykanych za Platformy na potęgę, zatem podróż zajmuje coraz więcej czasu), kwestia odpadów komunalnych, poczty, policji, ochrony zdrowia. Nowi przybysze bywają wymagający – znacznie bardziej niż ci zasiedzieli z dziada pradziada. A włodarze gmin patrzą w budżet i myślą, jak to skroić, żeby było i na kulturę, i na infrastrukturę. Bogate gminy dają radę, a te biedniejsze? Cóż, po prostu będą wymierały.

Oczywiście to nie jest tak, że w Polsce nic się nie udaje, że wszystko idzie ku gorszemu. Widzimy raczej wyczerpanie się modelu, który zakładał bogacenie się jednostek przy równoczesnej erozji sfery publicznej. Platforma ciągnęła długo na tym paliwie: nieważne, że państwo trzeszczy w szwach, nieważne, że dzieje się to kosztem biedniejszej części społeczeństwa – grunt, że wąziutka klasa średnia ciągle szła do przodu; nieważne, że zamieszkałeś pod miastem na prowincji, gdzie asfalt kruszy ci się pod kołami – ważne, że masz duży dom i wielki samochód, a dziecku przecież i tak kupisz samochód, jak tylko zrobi prawko. Ale powtórzę, ta wizja rozwoju jest na kursie kolizyjnym z rzeczywistością: bo na różne sposoby stała się zbyt dużym obciążeniem społecznym. Nawet bogatszym przestaje się w pewnym momencie opłacać państwo urządzone tylko dla bogatszych – bo staje się totalnie dysfunkcyjne.

PiS stoi przed sporą szansą. Ponieważ i tak nie lubią go w mainstreamowych mediach, może w większym stopniu zatroszczyć się o Polskę B i C. W Ministerstwie Infrastruktury powstaje właśnie „Program rozwoju gminnej i powiatowej infrastruktury drogowej na lata 2016–2019”. Państwo wyłoży na niego 3,5 mld zł. Czy to dużo czy mało? Na podstawową infrastrukturę: wodę, kanalizację i drogi, które stanowią 85 proc. potrzeb gmin wiejskich, potrzeba 100 mld euro, aby doprowadzić je do dobrych standardów – twierdzą samorządowcy. Istotne jednak jest, żeby w ogóle mówić o różnorodnej specyfice polskiej prowincji. Jeśli PiS chce innej Rzeczypospolitej, musi samodzielnie analizować, diagnozować i głośno mówić o problemach Polski B i C.

 Tekst pierwotnie opublikowany w "Gazecie Polskiej Codziennie"

Opublikowano: 21.02.2018 na Salon24