Niszczenie polskiej przedsiębiorczości zakończy rządy Prawa i Sprawiedliwości

Najpierw pojawiła się informacja, że PiS przygotowuje zniesienie limitu 30-krotności składki na ZUS. Chodzi o to, że dziś osoby najlepiej zarabiające nie płacą rocznie więcej, niż wynosić będzie emerytura, którą mają otrzymać. Projekt upadł z powodu głośnego sprzeciwu Konfederacji i Porozumienia Jarosława Gowina, którego poparcie w Sejmie jest niezbędne do przegłosowania takiego rozwiązania. Kolejny cios to zapowiedź podniesienia w ciągu czterech lat pensji minimalnej o 80 proc.

Jeżeli do tego dodamy nowego ministra finansów Tadeusza Kościńskiego, który łamaną polszczyzną (urodził się w Londynie) sugeruje, że Polacy mają 190 mld zł „w skarpetach”, które nie pracują dla gospodarki, to wydaje się, że cofnęliśmy się w czasie. Kaczyński, podobnie jak większość polityków swojej partii, nigdy nie działał w biznesie. Nie rozumie, że tak chaotyczne i radykalne deklaracje są dla przedsiębiorców powodem wstrzymywania inwestycji. Przekonanie, że można komuś podnieść o kilkadziesiąt procent koszty działalności, a on nadal będzie zatrudniał tylu ludzi co wcześniej, grzeszy naiwnością. Część przedsiębiorców zamknie swoje firmy, inni zdecydują się na automatyzację, a niektórzy wybiorą przyjazne podatkowo i prawnie nieodległe rejony Słowacji, Czech czy Litwy.

Zatruta kiełbasa wyborcza
Pomysł PiS, aby rozdać trochę pieniędzy, na pewno dużej części ludzi się podoba. Problem w tym, że jeżeli były jakieś rezerwy finansowe, to korzystając z gospodarczej hossy należało przede wszystkim obniżać podatki i koszty pracy, a nie podwyższać wydatki socjalne i tak wysokie w Polsce po pojawieniu się programu 500+. Gospodarka ma bowiem to do siebie, że rozwija się cyklicznie i po czasach wzrostu następuje spowolnienie i bessa. Tymczasem o możliwym kryzysie zaczęli już otwarcie mówić czołowi politycy rządzącej prawicy na czele z Jarosławem Kaczyńskim. Jeśli on nadejdzie, to z czego wówczas rząd będzie finansować swoje stałe wydatki? W nieodległej perspektywie nad polską gospodarką wisi także, niczym miecz Damoklesa, sprawa bankrutującego systemu emerytalnego. Nasz system emerytalny jest bowiem rodzajem przymusowej piramidy finansowej. Bez kalkulatora można wyliczyć, na podstawie samych danych demograficznych, kiedy nadejdzie jego krach.

Istnieje oczywiście możliwość, że starzejących się Polaków będą zastępowali na etatach importowani Hindusi, ale czy jesteśmy jako społeczeństwo w stanie przełknąć ściągnięcie na stałe co najmniej pięciu milionów obcokrajowców? Platforma Obywatelska niegdyś obiecywała, że nie będzie podwyższać wieku emerytalnego, ale i tę obietnicę złamała. Jej politycy na temat zbankrutowanego systemu emerytalnego wolą się więc dziś nie wypowiadać. Z partii zasiadających w Sejmie tylko Konfederacja uczciwie mówi, że system ZUS splajtował i zamiast przedłużać jego agonię, trzeba wprowadzić dobrowolne składki, a starsze emerytury finansować z innych źródeł. Jak powtarza od lat prezydent Centrum Adama Smitha Andrzej Sadowski, dziś składki na ZUS i koszty pracodawcy sięgają nawet 80 proc. etatowej pensji. Skoro oficjalnie mówi się, że wysokie podatki na alkohol i papierosy mają nas skłonić do abstynencji, to do czego ma nas skłonić wysokie opodatkowanie pracy?

Zapomniane obietnice PiS
Truizmem jest powtarzanie, że bogactwo nie bierze się z rozdawania pieniędzy, ale z pracy. PiS doszedł do władzy pod hasłem obniżenia podatków (podniesienia jednej z najniższych w Europie kwot wolnych od podatku), a zamiast tego wprowadził ponad 30 nowych podatków i rozmaitych danin. Po czterech latach rządów PiS w rankingu OECD (najbardziej rozwiniętych państw świata) pod względem przyjazności systemu podatkowego dla przedsiębiorców spadliśmy na przedostatnie miejsce. Gorzej niż w Polsce jest tylko we Francji. OECD bierze w zestawieniu pod uwagę kilkadziesiąt zmiennych. Poczynając od wysokości stawek podatkowych, ich struktury, a także poziom skomplikowania. Jarosław Kaczyński nie widzi związku z tą sprawą takich swoich decyzji jak ogłoszenie na początku września podniesienia płacy minimalnej w ciągu czterech lat o 80 proc. Płaca minimalna to nic innego jak podatek nakładany na pracę najgorzej wykwalifikowanych pracowników. Prowadzi on, co oczywiste, do likwidacji części biznesów opartych o proste prace, a w konsekwencji do wzrostu bezrobocia. Kaczyński nie rozumie, że ogłaszając nagle swoją decyzję, w toku kampanii wyborczej, zachwiał po raz kolejny zaufaniem przedsiębiorców do rządu PiS. Publicysta Tomasz Wróblewski zwrócił uwagę, że decyzja PiS o podniesieniu płacy minimalnej ma na celu przede wszystkim załatanie dziury w budżecie, spowodowanej rozdawaniem pieniędzy podatników. Z każdych 100 złotych podwyżki do budżetu trafi bowiem 43 zł. A wyższa płaca minimalna to także podniesienie obowiązkowej składki na ZUS każdemu przedsiębiorcy. Za rządów PiS wzrosła ona o blisko połowę – 500 zł miesięcznie.

Widmo Wenezueli
„Gierkizm” Kaczyńskiego przejawia się w ciągłym zadłużaniu państwa i „papierowym” wzroście PKB opartym o wzrost konsumpcji. Z tego jednak nie wynikają żadne przesłanki dla stabilnego wzrostu gospodarczego. Warto tutaj przypomnieć, do czego doprowadziła taka polityka w Wenezueli. Przez pierwszą dekadę rządów Hugo Cháveza (prezydent od 1999 r. do śmierci w 2013 r.) wskaźniki pokazywane przez rząd były imponujące. Wzrost PKB wahał się od 5 do 18 proc. PKB. Wszystko jednak praktycznie pożerała szalejąca inflacja. Mimo to, że przez większą część swoich rządów Chávez cieszył autentycznym ogromnym poparciem społecznym. Rządy Cháveza doprowadziły jednak Wenezuelę na skraj takiej nędzy, że w tym kiedyś jednym z najbogatszych krajów Ameryki Południowej zaczął się realny problem głodu. Dziś mówienie o tym, że rządy PiS to prosta ścieżka do powtórzenia kryzysu podobnego jak ten, jaki panuje w Wenezueli, traktowane jest jako propaganda. Tymczasem nie jest jeszcze za późno, aby się zatrzymać.

Do polityków PiS-u musi dotrzeć, że dodatkowe opodatkowywanie polskich przedsiębiorców to recepta na kryzys, a nie wzrost gospodarczy. Bo jak się ma czuć polski przedsiębiorca, gdy słyszy opinie takie jak te wygłaszane w październiku na konwencji w Rzeszowie? Wówczas Kaczyński zaatakował przedsiębiorców za to, że nie inwestują pieniędzy w gospodarkę. Swój pomysł podniesienia płacy minimalnej przedstawiał jako sposób na wymuszenie innowacyjności w rodzimych firmach. Krótko mówiąc, zapowiedział, że doprowadzi do tego, iż przedsiębiorcy albo będą musieli wymyślić coś, aby ich biznes dalej funkcjonował, albo zamknąć działalność. Przy tej okazji przypomniano jego szczerą wypowiedź z 2017 r. „Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że istnieje państwo, że istnieją inni, to wszystko trzeba brać pod uwagę. Jeśli ktoś nie jest w stanie prowadzić działalności gospodarczej w takich warunkach, to znaczy, że się do niej po prostu nie nadaje. (…) jeżeli ktoś we współczesnej Europie, współczesnej Polsce nie jest w stanie działać efektywnie, jeżeli te ograniczenia nie będą odrzucone, po prostu powinien zająć się czymś innym” – tłumaczył Kaczyński. Całe szczęście, że dziś koalicjanci PiS jak Jarosław Gowin otwarcie nie zgadzają się na tego typu szkodliwe pomysły. Strach jednak pomyśleć, co się stanie, gdy PiS zacznie je uchwalać razem z postkomunistycznym SLD. Taki scenariusz widać już nie tylko z wypowiedzi polityków obu partii, ale także wspólnych głosowań w Sejmie nad obsadą stanowisk w komisjach.

Tekst ukazał się na łamach Gazety Finansowej w dniu 21 listopada 2019r