Kilka razy dziennie odbieram telefony typu – mam dla Pana wyjątkową propozycję, został Pan wylosowany przez komputer, dostanie Pan itd. Wyjątkowa propozycja, okazja – nie bądź frajer, skorzystaj bo stracisz.

Komputer – jakiś byt prawie nadprzyrodzony o własnej woli - mnie wybrał, ależ ze mnie szczęściarz, coś dostanę – spadnie z nieba dobrobytu, który dla mnie jest na dziś, fikcją.

To mnie irytuje na dzień dobry. I zapewne nie mnie jednego.

Do tego dochodzi coś, co mnie dodatkowo wpienia.

Czy rozmawiam z Panem Feliksem – bo Feliks mam na imię – tak wyszło z tradycji rodzinnej. Skąd Oni to do jasnej ciasnej wiedzą? Na jednym oddechu panienka albo i młodzieniec (z głosu tak się wydaje) – ciągnie dalej. Panie Feliksie - firma ….. albo często – np NC+ albo inna sieć czegoś tam (bo teraz są same sieci – dobra nazwa zresztą, bo łowią) ma dla ciebie – czasem nawet Pana (!) – wyjątkową (znów mam okazję) propozycję itd.

Dalszy ciąg już znamy.

Ta sekwencja na starcie mnie zniechęca do dna. Cóż bowiem ona sekwencja oznacza.

Zastanówmy się nad istotą rzeczy. Nie handlu, a narzędzia tegoż.

Niegdyś – zwrócenie się do kogoś po imieniu – wymagało zgodnej woli obu stron i miało pewną wartość – okazania zaufania, prawie bliskości. Istnienia relacji. Zwrócenie się do kogoś per Ty – bez obronnego upoważnienia – było grubym nietaktem, świadczyło o chęci dowartościowania się, bezpodstawnego tworzenia aury zaprzyjaźnienia. Niejeden dostawał za to i na długo po łapach, kompromitował się. Nawet w czasach PRL-u było się obywatelem – lub właśnie na ty – po brudziu w nieprzytomności, która była do tego konieczna i była też świadectwem zdolności do nieokrzesanych zwyczajów. Szklanka i śledź z gazety - swój chłop. Nie przepijał? Nie był swój chłop. Ledwo stał na nogach i wspierając się na drugim sobie podobnym – chóralnie wrzeszczeli – no to – dziuba. Wtedy jednak nie dawało to awansu raczej odwrotnie – bo jak tu wspierać kogoś, do którego nie wiadomo co się mówiło i mógł być niewygodnym świadkiem . Takiego można było tolerować na tyle, na ile była nad nim kontrola.

Już karykatura, ale jeszcze forma, bo do przejścia na „ty” trzeba było jeszcze przepić.

Gdy spotykam się z kolegami z każde etapu mojej edukacji mówimy sobie per Ty. Bo to jest naturalne. To kolega, ja Go zmam, coś razem przeżyliśmy. Nie mówię o rodzinie – w niej mówienie sobie po imieniu prawie nie ma alternatywy, choć znam osobiście przypadki, gdy to w firmie rodzinnej członkowie tej rodziny na forum publicznym zwracają się do siebie tytułami stanowisk. To akurat wygląda śmiesznie, ale nie koniecznie jest złe, w końcu świat zewnętrzny nie musi znać relacji rodzinnych.

Oni wtedy są w pracy, nie w domu.

Mówienie sobie po mieniu – krótko mówiąc – świadczy o zażyłości, o wspólnocie doświadczeń, o pewnym stopniu wzajemnych relacji.

Skąd więc ten pomysł, by młoda osoba, której na oczy nie widziałem, o której nie wiem nic, miała się nagle ze mną i to na dodatek jednostronnie, bez mojej woli, bratać? Poklepywać po ramieniu? Razem paśliśmy kozy? Chociaż i na tą okoliczność mam doświadczenie. Owego chłopaka, który w całkiem dziecinnych latach za cenę nauki gwizdania na palcach policzył sobie parogodzinne zastępstwo w pasieniu krów – nie pamiętam i zapewne potem też nie spotkałem.

Skąd pomysł – by poklepywać po ramieniu posuniętego w latach, może nawet swego wiekowo - pradziadka?

Oczywiste jest, że tak ich uczą na szkoleniach zdobywania zaufania klientów. Nawiązywanie relacji – ma być bliżej. Tyle, że jest to takie bliżej - instant. Narzucenie jakiegoś tam erzacu bliskości.

I chyba w tym jest problem.

Najwyraźniej handlowcy odkryli, że choć ludzie potrzebują bliskości – to jej nie doświadczają. Są na nią otwarci. Marketing chce zająć to pole. Chcą dać złudzenie bliskości, a przez nią wzbudzić zaufanie. U mnie akurat – nieufność i niechęć.

Życie codzienne w rodzinie wielopokoleniowej, ze wspólnym stołem, rozmowami i nie „Klanem” a żywymi opowieściami świadków dziejów rodziny - zapewnia taką bliskość jako stan naturalny A dziś skąd by się miała wziąć prawdziwa bliskość? Rano bieg – dzieci żłób, przedszkole, szkoła – wedle nadziału. Już tam, w szkole, system punktowy i wszczepiona konkurencja, w której coraz więcej chwytów jest właściwie – akceptowanych, a samodzielne myślenie i autentyczne uczucia są zawadą. W pracy? Nie inaczej. Wyścig. Potem dom. Raczej bój o „mój” program w TV– albo nos w Internet. Książka, rozmowa? Szkoda czasu. Stół zamieniony w ławę lub coś w rodzaju mebla okazjonalnego na wypadek gdyby ktoś przyszedł a i to jest zdarzenie rzadkie.

I nagle – mam telefon. Do mnie. Osobiście. Dzwoni mój kolega – nie znamy się ale przynajmniej chce mnie uszczęśliwić tym, co może dać – materialnie. Interesuje się mną, chce być blisko – prawie bratnia dusza.

Że nie da, a weźmie, że go na oczy nie widziałem, że żadna bliskość – nieważne.

Działa wielka handlowa ściema.

Mam pełną świadomość, że ten młody człowiek płci obojga – ma taki właśnie sznycik do kiwania klientów, a w jego czy jej pokoleniu mówienie sobie na ty nie ma żadnego ładunku bliskości jest obojętną frazą.

Biedni w sumie ludzie – pozbawieni wiedzy jakie zobowiązanie ciągnie za sobą tykanie i co to znaczy rzeczywista nie pubowa bliskość.

Przesadzam?

Zapewne – ale jak sądzę pokazałem problem i motywację mojej reakcji. Po takim telefonie nawet gdy wcześniej myślałem o przedłużeniu umowy, o kupnie czegoś tam, o pójściu z ubezpieczeniem do tej właśnie firmy – daruję sobie.

Bo wiem że to nie ten młody człowiek nie ma kindersztuby a firma szuka dodatkowych haczyków.

Beze mnie – bo wejście z nimi w relację jest znaczącym ryzykiem, że mnie wykołują. Metodą – na deficyt bliskości.