Na przysłowiowe "za pięć dwunasta" przed bardzo istotnymi dla przyszłości Polski wyborami do Parlamentu Europejskiego - dzieje się dokładnie to czego się spodziewałem i czego należało się spodziewać. Media wspierające oraz agitujące za Donaldem Tuskiem i Platformą Obywatelską - tradycyjnie jak to miało miejsce również i w poprzednich latach gdy zbliżały się wybory - przepuszczają zmasowaną nagonkę na Prawo i Sprawiedliwość.

Koncepcja tych działań, czy wręcz strategia jest szalenie prosta i doskonale znana: o Donaldzie Tusku i PO mówić jak najmniej, najlepiej nic nie mówić lub mówić tylko dobrze, a jeśli tego drugiego jest zbyt mało, to milczeć. Całą uwagę opinii publicznej skupić na Jarosławie Kaczyńskim i PiS. Nie szkodzi, że Prezes PiS w danej sprawie nie zabiera głosu - i tak mu się za tą sprawę dostanie. Czym zajmowały się rządowe media przez ostatnie dwa dni i na czym chciały skupić uwagę opinii publicznej?

Jarosław Kaczyński nieobecny na wystąpieniu Radka Sikorskiego

Radosław Sikorski przedstawił w sejmie coroczne sprawozdanie na temat głównych kierunków polskiej polityki zagranicznej. Jednak nie to co powiedział minister spraw zagranicznych stało się głównym tematem dnia i dyskusji w studiach telewizyjnych. Cała uwaga relacjonujących to zdarzenie mediów skupiła się na nieobecności - podczas wystąpienia Sikorskiego - Prezesa PiS. Nic, że sala plenarna świeciła pustkami, a miejsca na których na co dzień zasiadają posłowie Platformy Obywatelskiej były w większości puste. Nie zlekceważenie ministra swojej partii przez polityków PO stało się najgorętszym tematem rozmów. Absencja Jarosława Kaczyńskiego okazała się polem do manipulacji i socjotechnicznej krucjaty przeciwko największej partii opozycyjnej. Sam Kaczyński bardzo racjonalnie tłumaczył swoją nieobecność. Sprawozdanie przed parlamentem składał minister spraw zagranicznych, więc co zrozumiałe z ramienia PiS recenzował go jego potencjalny następca - którym według założeń dużej części publicystów mógłby zostać - Witold Waszczykowski. Przechodząc do meritum moich rozważań. Dlaczego tak bardzo "zabolał" Donalda Tuska i środowiska popierające PO fakt nieskorzystania przez Jarosława Kaczyńskiego z możliwości oceny expose Radka Sikorskiego z mównicy sejmowej? Z tego samego powodu z którego analogicznie ministra Sienkiewicza "zabolało" przeniesienie marszu niepodległości PiS z Warszawy do Krakowa. Bartłomiej Sienkiewicz nie mógł odżałować, że stracił możliwość zrobienia z Prawa i Sprawiedliwość inicjatorów lub co najmniej współodpowiedzialnych za chuligańskie incydenty na ulicach stolicy 11 listopada. Tak samo Donald Tusk i jego ekipa nie otrzymała "w prezencie" możności kilku dniu debat nad tym cóż kontrowersyjnego powiedział Jarosław Kaczyński (a nuż palnąłby coś co dałoby się podciągnąć pod ambicję wypowiedzenia Rosji wojny gdyby PiS wygrał wybory). Taka jest prawda. Donald Tusk i popierające go media ubolewały nad nieobecnością i brakiem wystąpienia lidera opozycji podczas debaty nie z troski o los państwa polskiego (jakkolwiek chciano by to opinii publicznej wmówić). Dla nich brak możliwości odniesienie się (czytaj: przeprowadzenia ostrej krytyki) do słów (czytaj: za słowa) Jarosława Kaczyńskiego, to strata niepowetowana. I stąd histeryczny atak na szefa PiS - nie za to co powiedział, ale za to czego nota bene nie powiedział (!). Popatrzmy na to jednak inaczej, jak wyglądałby dyskus publiczny gdyby jednak Jarosław Kaczyński z trybuny sejmowej odpowiedział Radkowi Sikorskiemu na jego wystąpienie? Twitter huczałby przez kilka dni od mniej lub bardziej obraźliwych ripost czy insynuacji Sikorskiego który PiS i samego Kaczyńskiego szczerze nienawidzi. Radek Sikorski, człowiek od "dożynania watahy", który zasłynął z publicznego przyznania się do pożyczenia Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu stu złotych na tacę podczas mszy świętej (!) i żalenia się w mediach na brak możliwości odzyskania tych pieniędzy (!!!), ten sam Radek Sikorski który urzędującego Prezydenta nazywał chamem i roześmiany od ucha do ucha na wiecu wyborczym odliczał ile dni do końca kadencji Prezydentowi Kaczyńskiemu jeszcze pozostało, nie jest dla Jarosława Kaczyńskiego personą szczególnie zajmującą. Abstrahując od tego, że Sikorski przed laty PiS w którego rządzie zasiadał zdradził i uczynił to w najbardziej odpychający z możliwych sposobów paląc za sobą mosty. Znając dzisiejszy stosunek Radka Sikorskiego do PiS i Jarosława Kaczyńskiego, należałoby się spodziewać od pana ministra potężnej porcji argumentum ad personam czy argumentum ad hominem - gdyby tylko Kaczyński powiedział kilka dosadnych słów o polityce zagranicznej rządu Donalda Tuska. Jak mniemam - co miało już miejsce w przeszłości - Sikorski poproszony o komentarz do opinii Jarosława Kaczyńskiego w telewizyjnym studio, nie zapomniałby przypomnieć o nieposiadaniu praw jazdy czy konta w banku przez Prezesa PiS. Byłaby pyskówka podczas której rządowe media zaciekle opowiedziałyby się po stronie swojego ministra. Tak samo jak zaciekle uderzyły w Jarosława Kaczyńskiego za jego nieobecność, a w zasadzie za to - że Kaczyński nie dał im możliwości ataku potencjalnie za każde słowo które mógłby powiedzieć. A jeszcze precyzyjniej, odebrał nadzieję - że sprowokowany Jarosław Kaczyński uniesie się temperamentem i całkowicie unieważni skutecznie kształtowany w ostatnich tygodniach skądinąd prawdziwy (przez lata efektywnie wypaczany przez stronnicze media) ciepły wizerunek. Co do goryczy samego Donalda Tuska spowodowanej brakiem przemowy Jarosława Kaczyńskiego. Powiedziałbym: drogi panie Donaldzie, nie było pana na wielu bardzo istotnych sejmowych posiedzeniach co skrupulatnie wytykała panu opozycja, a co z jeszcze większą starannością zamiatały pod dywan usłużne panu media. Ba, pan nawet turystycznych wakacji w Dolomitach nie przerwał i nie wrócił do Polski czego wymagała polska racja stanu, gdy Anodina opluła honor i mundur polskiego Generała oraz całego polskiego państwa w oczach świata. Pańskie pretensje o brak czyjejś obecności na przemówieniu ministra pańskiego rządu - również w obliczu wręcz kompromitująco niskiej frekwencji samych posłów PO - brzmi w kontekście pańskich licznych absencji karykaturalnie, nawet gdy weźmiemy pod uwagę, że toczy się kampania.

Krystyna Pawłowicz obraziła "Profesora" Bartoszewskiego

Zawsze gdy zbliżają się wybory, Platforma Obywatelska "wyciąga z ukrycia" "Profesora" Władysława Bartoszewskiego. Który jako drugi w Polsce po Owsiaku "nieomylny autorytet" - ma powiedzieć Polakom na kogo mają pójść zagłosować. Tradycji stało się zadość, tak jest i tym razem. Na przestrzeni ostatnich dni pojawił się nowy spot wyborczy PO, na którym mamy zaszczyt oglądać dostojnego "profesora" zasiadającego w ekskluzywnym fotelu, który naucza nas niczym ksiądz na kazaniu. Niczym dobry pasterz naucza owieczki. Naukę czcigodnego przerywa ona, poseł Krystyna Pawłowicz. To też ta Krystyna Pawłowicz, która niegdyś cytując zaproszenie na "Marsz szmat" posądzona została o bycie autorem słów które z oficjalnego zaproszenia przytaczała. I choć uważam, że Profesor Krystyna Pawłowicz nie wyciąga wniosków z przeszłości, z lekcji które otrzymała choćby za wspomniany "Marsz szmat" (gdzie meritum jej opinii jakim był projekt podniesienie kar za gwałty został całkowicie przysłonięty kontrowersyjnym językiem i formą wypowiedzi) - dalej daje się podpuszczać czyhającym na jej potencjalną wpadkę dziennikarzom - to jednak robienie z jej słów na temat Władysława Bartoszewskiego - (wypowiedzianych dla jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych) narodowego poruszenia - uznaję za skrajną przesadę i próbę skupienia uwagi opinii publicznej na PiS i doklejaniu kolejnej niesprawiedliwej gęby dla tego ugrupowania. Moim zdaniem: absolutnym błędem była wypowiedź o fotelu jako "krześle elektrycznym" i tu Pawłowicz poniosła fantazja. Ale robienie jej wyrzutów za nazwanie Władysława Bartoszewskiego pastuchem? Pastuch to nic innego jak mało pieszczotliwa forma słowa "pasterz", ktoś zajmujący się wypasem zwierząt. Czyż na takiego pasterza nie kreuje się Bartoszewski pouczając na partyjnym spocie? Ludzi których niegdyś nazwał bydłem za co nigdy nie przeprosił? To do tego odnosiły się słowa Pawłowicz. Należy je odczytywać w odpowiednim kontekście. Jeśli Bartoszewski nazywa kogoś bydłem - a sam stawia siebie w roli wyroczni narodu - to w metaforyczny sposób "on to bydło wypasa". Tu należałoby przede wszystkim prześledzić chronologię zdarzeń i fakt, kto pierwszy przeprowadził atak i użył odnośnie drugiej strony słów budzących powszechne kontrowersje. To Władysław Bartoszewski na konwencji PO podczas kampanii 2007 porównał Prawo i Sprawiedliwość (a więc i miliony Polaków głosujących na tą partię) do bydła ("Już mi zbrzydło uważać bydło za nie - bydło"), a polityków tego ugrupowania do "dyplomatołków" czy ludzi chorych umysłowo ("Nie wierzcie frustratom, nie wierzcie dewiantom psychicznym!"). Gdyby którekolwiek z cytowanych wypowiedzi Bartoszewskiego padło z ust polityków PiS pod jego adresem, w mediach mętnego nurtu uznane zostałyby za zniewagę majestatu. Jedynie "świętym krowom" na które kreowany jest Bartoszewski takie słowa uchodzą na sucho. To nie kto inny jak Władysław Bartoszewski w dobie żałoby narodowej i kampanii prezydenckiej 2010 pogrążonego w bólu Jarosława Kaczyńskiego obrażał mówiąc: "Nikt nie neguje, że w Ruandzie i Burundi są ludzie, którzy cierpią, tylko tak za bardzo na co dzień się tym nie zajmujemy. Jeżeli Polska, by miała spaść do rangi zainteresowania, jaką obdarzona jest Ruanda, Burundi w świecie, to byłby najlepszy argument za wybraniem człowieka, który ma doświadczenie w hodowli zwierząt futerkowych, natomiast nie ma doświadczenia bycia ojcem czegokolwiek i czymkolwiek". Należy o tym pamiętać. Nie można dać wmówić sobie poprzez medialną propagandę tych środków masowego przekazu które niemal oficjalnie mają napisane na czołach "głosujcie na PO", że "nawiedzona posłanka PiS" zaatakowała niewinnego starszego człowieka, bohatera walki o wolną Polskę. To Bartoszewski pierwszy pluł jadem na Prawo i Sprawiedliwość. To Bartoszewski głosił agresywne i przesiąknięte nienawiścią osądy. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Jakkolwiek myślę, że słowa Pawłowicz były niepotrzebne i sama dała pretekst do ataku na PiS przez medialne hordy Donalda Tuska, to jeśli już mam się do nich odnieść napiszę: Władysław Bartoszewski pierwszy obraził miliony Polaków uważając, że ma do tego prawo. Że wolno mu wszystko. Gdy przed dwoma laty Stefan Niesiołowski zaatakował i zwyzywał kobietę, dziennikarkę chcącą zadać mu pytanie - rządowe media odwróciły kota ogonem nazywając prośbę dziennikarki do Niesiołowskiego o wywiad mianem "prowokacji". Krystyna Pawłowicz także została sprowokowana. Ja również zostałem sprowokowany przez człowieka nazywającego miliony Polaków bydłem i psychicznie chorymi dewiantami - do pisania tytułu Profesor przed jego nazwiskiem w cudzysłowie. Lub co zresztą byłoby zgodne z rzeczywistością, unikania tego tytułu w jego naukowym przypadku. Ci sami którzy dziś najgłośniej podnoszą larum za opinię o panu Bartoszewskim, nie zająknęli się choćby przez moment gdy ten prezentował swój koncert nienawiści do ludzi o odmiennych poglądach politycznych od niego. Na tym polega dwulicowość dziennikarska.

Prawo i Sprawiedliwość delikatnie mówiąc nigdy nie cieszyło się poparciem mediów które w największym stopniu kształtują preferencje wyborcze w naszym kraju. Prawdą jest także opinia, że w Polsce jak przystało na demokratyczne standardy, media patrzą na ręce opozycji (nie pomyliłem się pisząc: opozycji). Również nie mylą się ci - którzy mają przekonanie, że gdyby nie przychylność mediów - PO ogromem afer i kompromitacji już dawno mogłaby podzielić los SLD z 2005. Natomiast PiS musi uważać na każde najdrobniejsze słowo które wypowie, bowiem każde może zostać użyte przeciwko nim. Jak się okazuje - musi uważać nawet wtedy, kiedy nie powie nic, bo i przy takim obrocie spraw daje pożywkę do ataku i niesłabnącej medialnej histerii (ataku) która o czym jestem bardziej niż pewien: będzie rosnąć i przybierać na sile z każdym dniem aż do 25 maja...

 

Tekst ten ukazał się na Salonie 24