Sprawa prof. Jacka Rońdy – była, minęła – w zasadzie nic takiego się nie stało. Gość kiedyś, coś tam robiący dla tej pierwszej Komisji Antoniego Macierewicza, ponoć pobujał przed kamerami i w zasadzie nic się nie stało – tyle, że spotkała Go ze strony Jego przełożonych w zasadzie Ich tylko delikatna reakcja – osunięty od zajęć na pół roku. Chyba słusznie – jak kłamał? O czym tu deliberować, a teraz jeszcze pisać?

Dla co bardziej zajadłych zwolenników KOD & Co ruszenie tej sprawy do oznaka kończenia się politycznego paliwa sprawy Smoleńskiej i ponoć oznaka, że Pisiory nerwowo szukają czegoś nowego i przełknięcia żaby obecnego Raportu. Taka w każdym jest wersja jedynie słusznych mediów, co to całą dobę i bez przerwy ogłaszają ludowi kolejne prawdy do wierzenia. W takt tasiemców serialowych i problemów ich bohaterów. A polityka i fakty – kto będzie się tym zajmował – nie na nasze głowy – już taki odbiorca faktów i mitów – wie jako pewnik. Spoko.

W samej jednak sprawie, co uważniejsi wiedzą - a to już było opisywane - że to nie tak to było. Po pierwsze były dwa wywiady telewizyjne z udziałem prof. J. Rońdy. Pierwszy w TV – typu co to całą prawdę i całą dobę. Prowadzony przez red P. Kraśkę, w trakcie którego profesor zamachał papierem mówiąc, że ma informacje od człowieka z Rosji – i drugi w TV Trwam, w trakcie którego powiedział, że blefował. Kłamstwo i blef to nie to samo. Od siebie dodam własne przypuszczenie, że za pierwszym razem jako naukowiec profesor myślał, że rozmawia z dziennikarzem i w konwencji normalnej rozmowy, a w drugim wywiadzie – już wiedział, że nie może ujawnić źródła swej wiedzy ulokowanego w Rosji – bo ten człowiek byłby automatycznie po Jego ujawnieniu, poddany procedurze samobójstwa. Jednak sugestia, to nie twierdzenie. Kamieniem obrazy miało być i to, że w czasie swych wystąpień odwoływał się do rzekomo „niepoważnego” przykładu parówki, która gdy działają siły rozprężne od środka, w kierunku prostopadłym do ścianek tego walca (jak kadłub samolotu – zauważmy) to ta nigdy nie pęknie w poprzek tylko rozpruje się wzdłuż linii równoległej do osi tego walca. Czepiono się tej ilustracji działania sił w naturze, co rutynowo robi każdy wykładowca chcący przybliżyć słuchaczom jakieś zjawisko. Używa się wtedy możliwie najbanalniejszych przykładów znanych słuchaczom, co jest skuteczne – bo przyroda jest jedna. Jabłko Newtonowi ponoć otwarło oczy na siłę ciążenia – ale i Jego umysł był przygotowany na to, by inaczej zobaczyć to, co inni widzą na co dzień a nie koniecznie odkrywają zasady. O tarciu i sile ciążenia tacy dowiadują się gdy się poślizgną i nabiją sobie siniaka na sempiternie.

Jak wiadomo – i to nie ulega wątpliwości - jednak główną przewiną Pana Profesora było chyba to, że oddał swą wiedzę i umiejętności na usługi wyjaśnienia katastrofy. Znana jest powszechnie wtedy przyjęta postawa Nauki wobec tej sprawy. Najdosadniej wyraził ją wtedy prof. M. Kleiber – ówczesny szef PAN, też w innym wywiadzie telewizyjnym słowami – kto płaci ten wymaga i… przestał być szefem PAN. Tyle wystarczyło. Nie jest wstydem Nauki Polskiej, że wtedy żadna polska uczelnia nie podjęła tematu udostępnienia swych murów do dyskusji nad problemami technicznymi tej tak dramatycznej katastrofy? Dziecko wie, że od samego początku tło polityczne dało skutki, które mamy do dziś i było dyktowane poprawnością – uszy po sobie. Nacisk polityczny i wywierany, gdzie tylko się dało, był dla każdego chyba oczywisty. Wersja znana już prawie natychmiast po katastrofie – podziwiać szybkość „badań” – była znana - wrak zostaje, winni piloci i zalany dowódca (podobnie jak „twórczo” to określono, zmieniając też słowo „wybuch” – z zamówionej przecież przez Komisję Millera zagranicznego raportu, na – „pożar”). Panika establishmentu i terror politycznej poprawności była taka, że sam fakt zajęcia się katastrofą – w zakresie i dziedzinie zgodnej z kompetencjami, choć nie z formalną dyscypliną naukową – stało się powodem nad-reakcji Pana Rektora AGH – osobiście. Publika wie, że prof. J. Rońda za rzekomo nieetyczne zachowanie został odsunięty od dydaktyki na pół roku – a prawda jest taka, że kolejnymi półroczami – na trzy lata. I nie tylko od dydaktyki, a także nagle utracił kompletnie wszelkie zdolności do wykonywania grantów – już konsekwentnie nie udzielanych, zabrano Mu promotorstwa nawet prac będących w toku. Dla jasności. Na czym nieetyczność polegała – nikt nie wie i nigdy nie wykazywał, co najwyżej stwierdzano to jako oczywistość – do wierzenia.

W konsekwencji, prof. Rońda skierował sprawę do Sądu Pracy o naruszenie praw pracowniczych oraz ochrony dóbr osobistych i w skrócie mówiąc – sprawę w interesującym Go zakresie wygrał. Z tego procesu może wystarczy tylko przytoczyć tu zupełnie kuriozalne odpowiedzi poważnych osób z Rektorem na czele, na proste pytanie na jakiej to formalnej podstawie podjęto wobec Profesora postępowanie przed Komisjami Etyki i Dyscyplinarną (sposób ich powołania to oddzielny temat), a potem wprowadzono restrykcyjne środki administracyjne. Odpowiedzi? Bo było powszechne oburzenie środowiska (ponoć powszechne i czym się to mierzy – od jakiego poziomu oburzenia się podejmuje kroki prawne – nie jest jasne) i otrzymywałem (każdy z Wielkich z osobna) dużo e maili i sms –ów ze słowami oburzenia. To miało wyjaśniać sprawę podjęcia formalnych i służbowych kroków ze skutkami naruszającymi dobra osobiste i przynoszące szkody finansowe konkretnej osobie. Najwyraźniej w oczach tych władz – zupełnie niepoprawnej.

Widać słowa Inki – powiedz Babci, że zachowałam się jak trzeba – to egzotyka. Niby-tzw. racje ważniejsze.

Ks. J. Tischner się przypomina ze swoim opisem gatunków prawdy i racji.  

Po wyroku Sądu pierwszej Instancji nastąpiło odwołanie się Akademii Górniczo-Hutniczej skierowane do Sądu Apelacyjnego w Krakowie. Okazało się skuteczne dla Uczelni.

Nie będę komentował zachowania Sędzi w trakcie rozprawy, które jako obserwator odczuwałem tak, jakby ta pomyliła sobie rolę Sędziego, Śledczego i Prokuratora zbijając je w sposób przesłuchiwania Profesora J. Rońdy, drążąc temat w kierunku np. czy był czy nie był formalnie zawiadomiony o zastosowanych środkach. Daty, godziny – z zaskoczenia. Sąd nie zajmował się tym, na czym oparty był pierwszy wyrok – sprawą naruszenia praw osobistych i pracowniczych. Wszak nawet, gdyby profesor byłby skutecznie powiadomiony – to nie zmienia istoty sprawy – naruszenia praw. Czyżby ten Sąd nie zauważył, że każdy obywatel – bez względu na to kim jest, ma jednak prawo a nawet powinność w tej zupełnie dla Państwa wyjątkowej sprawie jaką była owa katastrofa – powiedzieć to, co wie w związku ze sprawą i z tym co widzi. Prof. J. Rońda ma za sobą dłuższą drogę dociekań naukowych i to w niejednej ściśle widzianej naszymi przepisami dziedzinie. Pracował w Polsce i za granicą, na uczelniach np. w Niemczech, Japonii, Anglii, Francji, RPA i innych, ogólnie – w krajach o odmiennej kulturze pracy naukowej niż polska. Innymi słowy ma doświadczenie i wnosił swoją opinię, bo uważał to za swój podstawowy obowiązek Polaka i Naukowca. W moim odczuciu to On był wierny etyce Naukowca, a Ci wszyscy, którzy zdezerterowali chowając głowy w piasek jakby zapomnieli o prawach fizyki i obowiązku debaty na argumenty – sprzeniewierzyli się etosowi akademickiemu. Przecież to z takich opinii ludzi o najwyższej fachowości – dana komisja badająca konkretny przypadek, musi budować obraz, który będzie wyjaśniał co i jak się zdarzyło. Jeśli ta ma do dyspozycji różne opinie, które gdy nie opisują zgodnie jakiegoś konkretnego fragmentu sprawy – wtedy pojawia się pole do dyskusji naukowej. To elementarz naukowego dochodzenia do obiektywnej prawdy. Dyskusja musi wyjaśniać wątpliwości. Każda hipoteza musi być dopuszczona do rozważań. W średniowieczu na podstawie ówczesnej wiedzy zgodnie twierdzono, że Ziemia jest centrum Kosmosu, a przyszedł sobie M. Kopernik i zauważył sprzeczności w tym obrazie. Nie wszyscy i nie od razu, a na dodatek z wtrąceniem się elementu ideologii, tą wersję przyjęli – lecz w końcu stanęło na tym co dziś wiemy. A wiemy już nawet nieco więcej.

Na czym więc miało polegać sprzeniewierzenie się profesora etyce naukowca? Trudno wyprowadzić, skoro z definicji celem nauki jest służenie społeczności wiedzą, informacją i kształceniem elity, a to wszystko ma się odbywać w swobodzie dyskusji, porównywania racji i na ich podstawie dochodzenia do prawdy. O tych swobodach w nauce mówi Magna Charta Libertatum podpisana przez wszystkie władze Uniwersyteckie krajów Europy.

Sąd Apelacyjny uznał dość dla mnie - nawet nie prawnika - mało logicznie, że choć ze strony Władz Uczelni nastąpiło naruszenie dóbr osobistych jednak to działanie było uzasadnione. Czym? To tajemnica Sądu – lecz mniejsza z tym. Sama konstrukcja, że powstało naruszenie – ale odmawia się Panu Profesorowi prawa do skutecznego dochodzenia do ochrony dóbr osobistych, już jest sama w sobie logicznie – i jak sądzę tez prawnie – wewnętrznie sprzeczna. Konstrukcja to znana z prawa rewolucyjnego lub z sądów kiblowych. Oskarżony – ma prawo milczeć, a o prawach swoich, wobec prawa naszego
niech zapomni. Niech wie gdzie jest, jakie jest jego miejsce wobec systemu.

Warto w tym miejscu sobie powiedzieć, czym są te dobra osobiste. U różnych ludzi różne rzeczy mogą dla nich być ważące, co do których ochronę ta osoba szczególnie będzie zabiegać. Dobrami osobistymi ogólnie, w rozumieniu prawa, są dziedziny; zdrowia, wolności, dobrego imienia, swobody sumienia, wizerunku, tajemnicy korespondencji, nietykalności mieszkania, nazwiska i twórczości naukowej, artystycznej, wynalazczej (to z Kodeksu Cywilnego art. 23). Dziedziny te się poszerza o prywatność, prawo do spokoju i wolności od strachu a też i prawo do kultu po osobie zmarłej. Tu podkreśliłem te dziedziny, które jak można wywodzić zostały naruszone działaniami, w tym przypadku pracodawcy, wobec pracownika. Na specjalne wyróżnienie zasługuje, iż bez wątpliwości, zostały naruszone dobra specjalnie ważne dla osoby o takim statusie jak profesor - jak dobre imię, swoboda sumienia, prawo do wypowiedzi w ramach swej twórczości naukowej. Naruszenie tych praw to dla naukowca zwłaszcza o dużym dorobku to wyrok śmierci w nauce. W tych zakresach objętych pojęciem twórczości naukowej i swobody wypowiedzi, mówimy przecież o rezultacie pracy umysłu i umiejętności zestawiania informacji zdobytych w tracie całej swej pracy naukowej – a to z definicji jest czynnością twórczą, własnym indywidulanym punktem widzenia i umiejętnością interpretacji zestawienia tego co wiem z tym co obserwuję i o prawie do swobodnego ogłaszania rezultatów swej pracy. Sprawy te – właśnie w rezultacie ćwiczenia o oswajania umysłów z soc-oglądem rzeczywistości nie znajdują zrozumienia. Wszak praca umysłu – nic nie kosztuje, informacja ma być ogólnie dostępna i darmowa, one nie maja mieć wartości.

Sąd też nie zakwestionował samego faktu naruszenia dóbr osobistych i tego, że było ono bezprawne, to jednak zawyrokował, że te dobra osobiste nie podlegają ochronie. Dlaczego? Bo reakcja Władz Uczelni była uzasadniona – czym ? Interesem społecznym i wcześniejszym naruszeniem przez Profesora tez dobrego imienia ale Akademii. Filozofia wet- za wet, dla mnie jednak szczególnie charakterystyczna jest też wykładnia, że w interesie społecznym było chyba to, by Profesor tą sprawą się nie zajmował. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie – to Profesor działał w interesie społecznym (przecież nie w swoim), a wręcz odwrotnie wobec nagonki na wszystkich członków Komisji Parlamentarnej. Wypełniał za Akademię to, czym ona instytucjonalnie i natychmiast po katastrofie powinna i to społecznie się zająć. Liczba dyscyplin i kompetentnych ludzi dawała tu Akademii Górniczo Hutniczej – szczególne nawet nie prawa, a wręcz obowiązki

Zwraca też uwagę inny fragment uzasadnienia wyroku Sądu Apelacyjnego. Ten jak mówiłem bardzo zajmował się tym czy powiadomienie o zastosowaniu środków administracyjnych (wykluczenia z dydaktyki – bo cała reszta restrykcji, które dotknęły zawodowo profesora ma w istocie charakter skutków działań nieformalnych – zakulisowych) było istotne czy nie – to jednak Sąd orzekł, że nie ma to znaczenia. Wedle tego profesor mógł nie być powiadomiony, a i tak wszystko jest ok. Pytanie jest proste – to w takim razie, czy i po co ten cały, chciało by się powiedzieć, cyrk z agresywnym przesłuchiwaniem pana Profesora był potrzebny. Czy nie miał charakteru czołgania osoby? I drugie o wiele istotniejsze pytanie – w takim razie w pojęciu Sądu można przyjąć, że Akademia ma prawo swego pracownika karać bez powiadomienia Go o tym i bez udostępnienia mu prawa do obrony Jego racji. To, jak dla mnie, zupełnie szczególne uprawnienie nadane przez Sąd interpretacją prawa udostępniające Uczelni prawa Sądu Kapturowego. Sąd jak widać stanął na stanowisku, które już wcześniej opisałem, a stanowiące prostą kontynuacją tego, co już było u nas w latach mniej więcej 40-50 tych.

Zdecydowanie – choćby z pokazanych fragmentów orzeczenia Sądu Apelacyjnego wprost wynika, że nawet nie jako pracownik nauki czy profesor, ale jako obywatel prof. J. Rońda rzekomo zgodnie z prawem został pozbawiony prawa do obrony czyli dosłownie jak na Dzikim Zachodzie – ma stać i się nie ruszać, a szeryf będzie strzelał. Tak to chyba nie będzie, bo sprawiedliwość i sanacja Nauki wymaga jasnego powiedzenia, kto tu działał zgodnie z misją Nauki, postąpił stosując się do powinności każdego z osobne obywatela i naukowca.  

Jako, że nie jestem prawnikiem nie będę wchodził w ściśle prawnicze wywody, na których Sąd Apelacyjny oparł swój wyrok. W tym tekście wskazałem te, które zwróciły moją uwagę nie tylko jako laika, ale i jako człowieka, który przez 40 ci lat napatrzył się i doświadczył wielu patologii w nauce, które są dziś wręcz filarami jej organizacji. Wszystkie one – nie mam najmniejszej wątpliwości, mają swe źródła we wprowadzonym siłowo w latach 40 tych zapanowaniem polityki i administracji nad nie tylko finansowaniem ale i awansami formalnymi w nauce. To zaowocowało drastycznym i wręcz systemowym eliminowaniem postaw etycznych – jako racjonalnych, oraz odejściem od priorytetu służebności nauki potrzebom społecznym na rzecz automatycznej uległości wobec wymogów polityków i administracji, jako w końcu źródeł podstaw istnienia i posiadania splendoru. W tej materii żadne „reformy” pozostawiające w stanie nienaruszalnym następną kastę od kasy i splendorów – nic nie pomogą. Odtworzenie fundamentu – realnej relacji mistrz- uczeń i przywrócenie roli właśnie owego mistrza w organizacji całej Nauki nie będzie możliwe bez wyjaśnienia i nazwania takich sytuacji, gdy wierność etosowi Naukowca – ogłasza się przestępstwem – dlatego, że nie jest zgodne z intencjami chlebodawcy czyli polityka i administracji, choć w istocie jest właśnie wypełnieniem obowiązku.

Proszę zauważyć – tego procesu by nie było, gdyby po takiej katastrofie środowisko naukowe otwarło wszelkie swe zasoby na potrzeby wyjaśnienia nawet tylko technicznych aspektów tej państwowo ważnej katastrofy. Wtedy – wypełniając swój społeczny obowiązek – Władze Uczelni wprost wydelegowały by takie osoby jako prof. J. Rońda by swoje opinie, jeśli mają coś do powiedzenia – wyraziły i zgłosiły akces do współpracy w zakresie badań nad sprawą. Zadanie to podjęły różne osoby prywatnie – z poczucia obowiązku i przyzwoitości naukowej. Gdy były to osoby z kraju, to miały z tym kłopoty i właśnie prof. J. Rońda jest tego przykładem. Ludzi z zagranicy też nie ominęły kłopoty (dr K. Nowaczyk) i opluwanie każdą możliwą techniką. Bez względu na swe obiektywne kompetencje pozycje i dorobek oraz doświadczenie – wszyscy oni byli traktowani jak banda nieuków i pokazywani opinii publicznej jak bezsensownie nawiedzeni czciciele – tak to wręcz nazwano – sekty Smoleńskiej. Każdego chyba powinna zastanowić skala uruchomionego przemysłu pogardy i jej zestawienie z rzeczywistymi kompetencjami i narzędziami jakie maja do dyspozycji tacy aktorzy tej sprawy jak Pan J. Miller i dr M. Lasek w porównaniu do prof. W. Biniendy, dr. K. Nowaczyka, właśnie prof. J. Rońdy czy ostatnio pracującego zupełnie nowatorskimi metodami, doświadczeniem i dorobkiem prof. F. Taylora. Ci drudzy są ludźmi nauki bywałymi w świecie, mamy wśród nich doradcę Prezydenta USA, a dorobek ostatniego z nich – to badania z sukcesem najbardziej zagadkowych katastrof lotniczych w tym tej Malezyjskich linii lotniczych. Nie chodzi tu o przerzucanie się autorytetami, a chodzi o kompetencje i jeszcze jedną ważną rzecz. To nie są ludzie, którzy unikają dyskusji nad swymi opiniami i nie zwiewają przed koniecznością udzielenia odpowiedzi – na obiad - z wzrokiem spuszczonym w dół. To jest ta różnica.

Jak dalej się potoczy sprawa Prof. J. Rońdy?

Nie ma wątpliwości, że wyląduje w Sądzie Najwyższym. Ten jak sądzę weźmie pod uwagę te argumenty, z których zapewne tylko niektóre pokazałem, a na które jakoś krakowska temida, sama mająca poważne kłopoty, okazała się być zupełnie ślepa. Na pewno za to poprawna w dawnym stylu. Prof. J. Rońda jest do odstrzału w życiu publicznym i zawodowym. Czas, by w końcu coś ta Temida zobaczyła, a sprawa Profesora, jak dla mnie, jest soczewką skupiającą uzasadnienia racji, dla których się walczy reformując Wymiar Sprawiedliwości i Naukę. Tu nie chodzi tylko o szybkość działania Sądów tylko o to, by Sądy sądziły rozważając i prawo i rozsądek i sprawiedliwość też i tą w potocznym tego słowa znaczeniu. Zrozumiałą dla każdego człowieka – czy to zadowolonego czy nie - z wydanego wyroku.

Tam się dzieją sprawy ważne dla każdego.