My udajemy, że pracujemy, a oni udają, że nam płacą – mówiło się w czasie komuny. Oni symulują demokrację, a my udajemy, że im wierzymy – można powiedzieć dzisiaj. Generalnie zasada jest taka, że szczególnym umiłowaniem demokracji odznacza się strona aspirująca do władzy. Żadnych kompromisów i odstępstw od litery czy ducha, bo opozycja to jest czas nieprzejednanych Katonów. Kiedy zaś taki starożytny rzymianin dochodzi do władzy, zamienia się w zwyczajnego Rafała Trzaskowskiego z Platformy, wykonując dziarskie "w tył zwrot!" w kwestii obietnic wyborczych.

Tak to wygląda w praktyce. Niewątpliwy wyjątek stanowi tu PiS w obecnej kadencji, co jedynie potwierdza regułę, jak każdy wyjątek.

Totalna opozycja zatem umiłowała konstytucję ponad wszystko, więc protestuje przeciwko sterowaniu państwem z tylnego siedzenia. Takiego wybryku dopuszcza się ponoć Jarosław Kaczyński i wielbiciele konstytucji nie znajdują słów potępienia dla procederu. Fałsz polega na tym, że ani litera prawa tego nie zabrania, ani z ducha prawa nie wynika wymóg zajmowania konstytucyjnego stanowiska. Konstytucja po prostu pozwala, żeby szef partii lub koalicji mającej większość w Sejmie rządził z tylnego siedzenia. A to jest ta sama konstytucja, którą totalna opozycja czci bezgranicznie i nie chce nawet słyszeć o jej zmianie.

Trójpodział władzy jest rzekomo warunkiem sine qua non demokratycznego państwa. To bardzo piękna idea Monteskiusza, zwłaszcza kiedy się ją cytuje w płomiennym wystąpieniu na wiecu. Tylko że do rzeczywistości ma się tak, jak przygody Ani z Zielonego Wzgórza do losu prawdziwych sierot. Według koncepcji Monteskiusza władza powinna dzielić się na trzy części: ustawodawczą, która przez parlament stanowi prawo; władzę wykonawczą, która to prawo realizuje oraz sądowniczą, sprawowaną przez różnorakie sądy.

Tymczasem na pierwszy rzut oka widzimy, że w demokracji parlamentarnej, w systemie partyjnym władza ustawodawcza jest tożsama z władzą wykonawczą, gdyż większość parlamentarna stanowi prawo i zarazem sprawuje władzę wykonawczą – poprzez rząd i prezydenta. Posłowie zasiadają jednocześnie w parlamencie i w rządzie. Poszczególni ministrowie, ale i rząd jako całość mogą pisać ustawy i potem głosują za nimi w parlamencie, bo jakże inaczej. Konstytucja na taki stan rzeczy pozwala, jednocześnie w sposób zgoła schizofreniczny deklarując fikcyjny trójpodział. Ale to ani trochę nie przeszkadza miłośnikom konstytucji bronić trójpodziału władzy w Polsce.

Już tylko z powyższego wynika, że możemy co najwyżej mówić o dwupodziale władzy, to jest na sądowniczą oraz jakąś hybrydę rządowo-parlamentarną. Jednak to przywódca większości parlamentarnej wyznacza także kandydatów na sędziów sądu konstytucyjnego, który prawo stanowione przez tę hybrydę może zatwierdzać lub wetować. Sędzia może również zostać ministrem w rządzie, mając świadomość, że po skończonej kadencji ponownie będzie sędzią w systemie, na który przed chwilą wywarł przemożny wpływ. Taka naprzemienna niezależność, aż dziw, że im się nie myli od kogo w danej chwili są niezależni. Minister lub poseł może zostać wybrany przez szefa partii na sędziego któregoś z niezależnych rzekomo trybunałów. Taki system tworzy ta konstytucja. Tymczasem totalna opozycja oczekuje apolityczności od Trybunału Konstytucyjnego, udając, że nie wie, iż jego skład wyznaczają politycy. I wzbrania się zmienić konstytucję, która upolitycznienie TK sankcjonuje.

Według zasady trójpodziału poszczególne władze mają być od siebie niezależne, lecz powinny się wspierać i równoważyć. System (albo raczej brak odpowiedniego systemu), jaki mamy w rzeczywistości pozwala im co najwyżej na wzajemne blokowanie się w pewnych okolicznościach, bo też nie zawsze. W rezultacie mamy nieustanne podchody i bijatykę o terytorium. Sędzia Milewski prężył się przy telefonie z kancelarii premiera, bo nie miał złudzeń co do swojej pozycji wobec szefa władzy wykonawczej. Kilku lub co najwyżej kilkunastu liderów partyjnych wyznacza nam wszystkich kandydatów na posłów. Szef zwycięskiej partii lub koalicji wręcz mianuje potem prezydenta, premiera i rząd, jeszcze sędziów różnych trybunałów, nadzoruje wymiar sprawiedliwości, ustala budżet sądownictwa. Nie musi liczyć się z żadnym trójpodziałem. Na to wszystko pozwala mu konstytucja.

Kiedy premierowi Tuskowi zaświeciło dno w państwowej kasie, w tym samym czasie prezesa TK (z rekomendacji partii tegoż Tuska) oświeciło, że pieniądze składane przez nas w OFE nie są środkami prywatnymi, lecz publicznymi. Sąd Najwyższy wymaga szacunku dla swojej instytucji, a jednocześnie ustanawia orzeczeniem precedens, że sędzia może być złodziejem. I to jest orzeczenie jak najbardziej zgodne z konstytucją. Totalna opozycja pomstuje, że za pomocą uchwały wywraca się Trybunał Konstytucyjny, ale ta możliwość zawarta jest w adorowanej przez nich konstytucji. Mówiło się, że obecna konstytucja została napisana przez SLD i UW przeciwko autorytarnym zapędom Lecha Wałęsy. Jednak z bezradności dzisiejszej opozycji wynika wniosek, że w 1997 roku Kwaśniewski z Mazowieckim napisali konstytucje pod Kaczyńskiego.

Tyle wart jest trójpodział władzy, ile jest go w życiu, nie na papierze. A w życiu udajemy, że to nasz wybór, oni natomiast pozorują demokrację. Jak się nie obrócisz, elita zawsze z przodu.

Tekst ukazał się na Salon24.pl w dniu 6 lutego 2019r