Zaraz po wybraniu Rafała Trzaskowskiego na stanowisko prezydenta Warszawy pisemnie zwątpiłem w jakiekolwiek jego talenty menedżerskie. To było widać podczas manewrów wyborczych. Zwyciężył tylko i wyłącznie dzięki znanej w stolicy niechęci do PiS, wyrażanej przede wszystkim przez administracyjny, sądowniczy, uczelniany aktyw przylepiony do poprzedniego układu rządzącego, jak pijawki do swego żywiciela. Gdy policzyć te wrogie zastępy wraz z rodzinami i dołączyć do nich, często tożsamy, wciąż bardzo liczny szereg postkomunistów, wyborczy rachunek nie mógł być wówczas inny.

Trzaskowski był naprędce wymyślonym następcą Hanny Gronkiewicz – Waltz, bo – jako młody, wykształcony i z dużego miasta – mógł grać rolę kogoś nowego, choć w istocie cały czas chował się w najbliższej okolicy swej poprzedniczki, był kiedyś nawet szefem jej wyborczego sztabu.

        Został ukształtowany przez PO, jak niegdyś aktyw ZMS przez swych tęgogłowych mistrzów intelektu z wyżyn PZPR. Wyćwiczeni w dziele propagandy, kłamstw wielkich i kłamstewek błahych, w zasadzie nigdy nie miłowali prawdy, bo ona zwykle zawsze była przeciwko nim. Tak też ma nasz nowy mistrzunio ze stolicy. Przed poprzednimi wyborami czuł się krakowianinem, potem został obywatelem stolicy. Nawet pierwszym. No i zaczął się problem. Gdy przyszło wygadywać rozmaite zaklęcia o demokracji, poparciu dla tych, co to najbardziej lubią kochać na durnych demonstracjach i na tych samych objawiać pogardę dla widzących świat inaczej, puszczać po mieście tramwaje oblepione jakimiś paskudztwami, straszyć rodziców nowymi metodami wychowawczymi – można się było tego spodziewać. Tak samo, jak niemocy w chwili naprawdę poważnej. I ona właśnie nadeszła.

      Pierwsze godziny, a nawet dni wiślanej katastrofy upłynęły prezydencikowi na gadaniu. Wyłącznie. Stanął przed zadaniem, o którym pewnie ani razu w życiu wcześniej nie pomyślał. Jestem pewien, że wcześniej ani razu nie wypróbowano awaryjnego systemu puszczenia ścieków tym zapasowym kolektorem. Wiedziano, że istnieje, więc czym sobie zawracać głowę. Prezydencik, jako najważniejsze swe zadanie, uznał potrzebę naupychania politykom PiS. Że niepotrzebnie się wtrącają, że czynią wrzawę ze sprawy, która ledwo istnieje, że nijakiego zagrożenia nie ma i nie będzie. Że władza centralna niepotrzebnie zwołuje jakieś posiedzenia kryzysowego sztabu, bo kryzysu żadnego nie ma. Jest awaria, zwykła awaria, mogąca się przytrafić wszędzie i każdemu.

       Gdyby tak czekać na kolejne decyzje Rafała Trzaskowskiego, to mieszkańcy stolicy mogliby się poczuć, jako truciciele nie tylko siebie, ale i całej Wisły biegnącej do Bałtyku. Na koniec przezydencik zapewnił, że sam pije wodę prosto z Wisły, choć niedawno media podawały, ile to pieniędzy wydaje warszawski ratusz na wodę w pojemnikach. Niech więc te objawione prawdy pochłoną warszawskie ścieki, ale skierowane już do „Czajki” poprzez budowany przez wojsko most pontonowy.

autor: Tomasz Domalewski

Wieloletni redaktor krakowskiego "Dziennika Polskiego".

Tekst ukazał się na portalu wPolityce 31 sierpnia 2019r