Bo nie chciał być ministrem zdrowia. Tak przynajmniej wynika z oświadczenia pana profesora, w którym twierdził, że był namawiany przez PiS na objęcie wspomnianej ministerialnej funkcji. Szkoda tylko, że pan profesor nie chciał ujawnić osób, które mu tą propozycję przedstawiały, ani tego, co on miałby zrobić w zamian, choć to wydaje się dosyć jasne, czego by od niego oczekiwano. Problem w tym, że nie mamy możliwości zweryfikowania tego, czy informacja podana przez profesora jest prawdziwa, ale nawet, jeżeli ta propozycja padła, to możemy się zastanowić, dlaczego pan profesor ją odrzucił.

Pomińmy polityczne aspekty takiego odrzucenia, bo one są również dosyć oczywiste, ale zastanówmy się nad tym, czy dla samego profesora, lekarza, kardiochirurga, lepsza jest funkcja marszałka, czy lepsza byłaby teka ministra zdrowia?

Pan profesor jest, nawet jeszcze teraz, słabo rozpoznawalnym politykiem. Nie miał specjalnych zasług ani w samej Platformie Obywatelskiej, której jest członkiem, ani nie był znany w polityce krajowej. W senacie poprzedniej kadencji też niczym się nie wyróżniał, a jeżeli już, to głównie swoją nieobecnością. Nie są ogólnie znane żadne jego wystąpienia senackie, które by przebiły się do szerszej opinii publicznej. Dowiedzieliśmy się o istnieniu profesora dopiero wtedy, kiedy oświadczył, już jako ponownie wybrany senator, że był namawiany przez PiS do objęcia funkcji ministra zdrowia. Szkoda, że pan profesor z tej propozycji nie skorzystał. Przestraszył się ogromu pracy, która tam ciągle czeka, by zreformować naszą służbę zdrowia? Tu byłoby się czym wykazać, a wręcz udowodnić, że "da się" naprawić to, co zepsuli poprzedni ministrowie z PO, a z czym PiS też sobie nie radzi. Póki co, w służbie zdrowia obserwujemy wcześniej zapowiadane przez posłankę z PO "kręcenie lodów", a pan profesor też był beneficjentem takiego stanu rzeczy. Dowiedzieliśmy się o tym z wywiadu, jakiego Marszałek Senatu udzielił w radio RFM, kiedy redaktor prowadzący zaczął cytować oświadczenie majątkowe pana profesora. Można się dziwić, że pan Grodzki porzucił tak dobrze opłacaną profesję dla wątpliwej kariery w Senacie, a w dodatku, że zapowiada, jak chce ją robić. Kiedy za politykę zagraniczną, a tak to wygląda z zapowiedzi, bierze się lekarz, to nie brzmi to dobrze, tym bardziej, że brak mu do tego merytorycznych i prawnych podstaw. Marszałek Senatu nie jest konstytucyjnie umocowany do tego, by zajmować się polityką zagraniczną naszego państwa. Dobrze by było, by ktoś to panu Grodzkiemu uświadomił, nim zacznie za granicą rozsiewać wieści o nietolerancji, braku demokracji, różnorodności, cokolwiek to znaczy i łamaniu praworządności w naszym kraju, co pobrzmiewało z jego zapowiedzi udzielonych po wyborze na Marszałka Senatu. Pan Marszałek, z wielu przyczyn, nie powinien wchodzić w nie swoją rolę, a tym bardziej nie naśladować Lecha Wałęsy i jemu podobnych, skoro, jak to mówił w swoim expose, chce łączyć, a nie dzielić Polaków.

Z jakiego powodu prof. Grodzki został Marszałkiem Senatu? Trudno powiedzieć. Może znudził mu się zawód lekarza, może, jako szef placówki medycznej, której zadłużenie zwiększył wielokrotnie, nie widział przyszłości dla swojej syzyfowej pracy, a może zaimponowało mu to nielimitowane latanie samolotami, także międzykontynentalne, za które będzie płacić nasze państwo? O to, czy Platforma nie miała lepszego kandydata trzeba by zapytać Grzegorza Schetynę. Schetyna wprawdzie swojego kandydata miał, ale ten, poprzedni marszałek, przepadł właśnie przez swoje nieuzasadnione latanie. Czy nowy Marszałek z przypadku swego poprzednika wyciągnie jakieś wnioski?

Tekst ukazał się na Salon24.pl w dniu 18 listopada 2019r