Na początku prezydenckiej kampanii wyborczej mamy taką sytuację, że walka z Andrzejem Dudą przybiera formy wojny totalnej, z użyciem nawet „nielegalnych” broni. Obiektem agresji jest nie tylko sam prezydent, lecz są nim także ci, których można jakoś z nim skojarzyć.
Mimo absolutnej legalności i demokratycznej formy zarówno powołania i funkcjonowania samego prezydenta, jak i jego politycznego zaplecza, są oni często traktowani z jednej strony jak „okupanci”, a z drugiej jak „podludzie”, wobec których można zastosować każdą metodę, byleby ich politycznie „wyeliminować”.

Jeśli to by eskalowało, kampania przemieniłaby się w coś, co jest nieobecne w demokratycznym świecie, a występuje w państwach totalitarnych lub tam, gdzie wybory są elementem czegoś w rodzaju zamachu stanu, usprawiedliwiającego totalne metody.
Mimo wszystko urzędujący prezydent, ubiegający się o drugą kadencję, ani nie jest wobec takich metod bezradny, ani nie muszą być one skuteczne. Wszystko zależy od przyjętej strategii. Oto kilka jej prawdopodobnych elementów.


Prawdziwy prezydent


Hasłem wyborczym Małgorzaty Kidawy-Błońskiej jest określenie „prawdziwa prezydent”, całkiem nachalnie sugerujące, że obecna głowa państwa prawdziwym prezydentem nie jest. To zresztą nie tyle hasło samej kandydatki i jej sztabu, ile zawodowych, obwoźnych rewolucjonistów demonstrujących na ulicach przeciw prezydentowi i rządowi Zjednoczonej Prawicy. Jedynymi kryteriami „prawdziwości” prezydenta są te, które decydują o jego kompetencjach i zdolności do sprawowania funkcji, szczególnie tych opisanych w artykułach 126, 133, 134 oraz 144 konstytucji. I tu akurat Andrzej Duda spełnia wszystkie warunki z nawiązką, czego nie da się powiedzieć o tych, którzy zarzucają mu „nieprawdziwość”. A nawet można sądzić, że niektórzy mają nienaprawialne niedostatki. Tyle że nie o te kryteria tu chodzi, lecz o wyobrażenie o prezydenturze, które w ogóle nie jest ujęte w ustawie zasadniczej. A wtedy „prawdziwy” prezydent jest kimś, kogo akceptują krajowe i zagraniczne salony, jego prezydentura zaś jest zgodna z lewicowo-liberalnym paradygmatem, gdy chodzi o wartości, służy ideologii (idei) postępu oraz de facto oznacza niesuwerenność decyzji podejmowanych szczególnie w kwestiach niezależności – zarówno urzędu, jak i reprezentowanego państwa.
„Prawdziwość” prezydenta jest tu eufemizmem mającym ukryć jego „nieprawomyślność”. A ten, kto chce uchodzić za „prawdziwego” prezydenta, byłby na wskroś nieprawdziwy z powodu zasadniczego braku kompetencji i zdolności do sprawowania funkcji oraz traktowania prezydentury jako urzędu zależnego od posiadania czegoś w rodzaju zewnętrznego certyfikatu. Ale prawdziwy prezydent niczego takiego nie potrzebuje, a nawet nie dopuszcza takiej możliwości. Argument o „prawdziwości” prezydenta uderza zatem w tego, kto go bezrefleksyjnie podnosi.


Prezydent długopis


Jedną z obelg stosowanych wobec prezydenta Andrzeja Dudy jest określenie „długopis” (czasem pisane: długoPiS). Ma ono wskazywać na to, że obecny prezydent nie jest samodzielny, tylko mechanicznie podpisuje ustawy przyjęte przez sejmową (wcześniej sejmową i senacką) większość. Tyle że to argument zmanipulowany. Prezydent Lech Wałęsa zawetował 27 ustaw, Aleksander Kwaśniewski (przez dwie kadencje) 35 ustaw, Lech Kaczyński – 18, Bronisław Komorowski – cztery, zaś Andrzej Duda (dotychczas) dziewięć ustaw. Widoczna jest wyraźna zależność między liczbą wet, a tym, czy rząd i parlamentarna większość wywodzą się z tego samego obozu co prezydent. Po prostu, gdy się wywodzą z tego samego obozu, projekty ustaw uzgadniają z głową państwa, a weto pojawia się tylko wtedy, gdy mimo uzgodnień pozostają zasadnicze różnice stanowisk, co zdarza się rzadko. I to nie jest zresztą żadna polska specyfika, lecz ogólna prawidłowość.
Najlepiej pokazuje to podwójna prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego: 28 z 35 wet zgłosił on w latach 1997–2001, gdy rządziła obca mu ideowo AWS. Na lata 1995–1997 oraz 2001–2005, gdy u władzy (w różnych konfiguracjach) był „jego” SLD, tych wet było zaledwie siedem. Nie chodzi zatem o żadną podległość, lecz o lepszą komunikację i wychodzenie z podobnych założeń ideowych, co nie jest żadnym grzechem. Chyba że prezydent ma być bezideowy albo obrotowy, ale to oznaczałoby brak jakichkolwiek właściwości, co wydaje się bliskie niektórym kandydatom w 2020 r.
To może się wydawać zdumiewające, ale argument o niesamodzielności wziął się z satyrycznego programu „Ucho Prezesa”, a nie z politycznej rzeczywistości i został całkowicie zmyślony, o czym świadczy nieznajomość elementarnych faktów i oczywistości przez autorów tego programu. I urąga powadze opozycyjnej polityki, jeśli satyryczną karykaturę traktują jak realia, a wręcz jest to kompromitujące.
Faktycznie prezydent Andrzej Duda w pełni korzysta z prerogatyw przysługujących mu zgodnie z art. 133 konstytucji (reprezentowanie państwa w stosunkach zewnętrznych), z art. 134 (statusu najwyższego zwierzchnika Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej, w tym nadawanie stopni wojskowych) oraz z art. 144 (wydawanie aktów urzędowych, w tym dotyczących aktów łaski czy powoływania sędziów, w tym prezesów TK, SN i NSA).


Łamanie konstytucji


Artylerią wielkiego kalibru wymierzoną w Andrzeja Dudę jest zarzut łamania konstytucji, czyli sprzeniewierzenia się jej art. 126, co wiązałoby się ze skutkami przewidzianymi w art. 145 (pociągniecie do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu). Tyle że mimo wielkiego kalibru jest to strzelanie ślepakami. Wszystkie dotychczasowe zarzuty kierowane pod adresem prezydenta są albo publicystyką, albo elementem walki politycznej, albo manipulacją.
W sztandarowych sprawach, czyli zastosowaniu prawa łaski wobec Mariusza Kamińskiego i trzech innych osób (16 listopada 2015 r.), odmowie przyjęcia ślubowania od kandydatów na sędziów Trybunału Konstytucyjnego wskazanych przez Sejm VII (starej) kadencji (8 października 2015 r.) oraz przyjęcie ślubowania od kandydatów wybranych przez Sejm VIII kadencji (2 grudnia 2015 r.), a także podpisania tzw. ustaw sądowych żaden autorytatywny organ, czyli Trybunał Konstytucyjny, nie stwierdził złamania konstytucji. TK przyznał, że prawo łaski to osobista i niekontrolowalna prerogatywa głowy państwa wynikająca z art. 139 ustawy zasadniczej. W sprawie sędziów TK trybunał przyznał, że wyłączna kompetencja do ich powoływania leży w gestii Sejmu, zatem nie mógł uznać prawidłowości wyboru 8 października 2015 r. (i tego nie uczynił wbrew różnym naciąganym interpretacjom), skoro 25 listopada 2015 r. Sejm uznał „brak mocy prawnej” uchwał z 8 października. A TK kierowany jeszcze przez Andrzeja Rzeplińskiego nie mógł się zająć 12 stycznia 2016 r. uchwałami z 25 listopada 2015 r., dlatego 7 stycznia 2016 r. umorzył sprawę. Z kolei konstytucyjności ustaw sądowych na razie żaden właściwy organ nie podważył, a orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości UE nie są w Polsce źródłem prawa (konstytucja precyzyjnie te źródła wymienia w art. 87).


Amerykańskie uzależnienie


Opozycja i jej kandydaci na prezydenta zarzucają Andrzejowi Dudzie albo nieprowadzenie żadnej polityki międzynarodowej, albo takiej, która jednostronnie podporządkowuje polskie interesy interesom amerykańskim. Argument o żadnej polityce jest wyjątkowo groteskowy, gdy zestawić go z aktywnością głowy państwa w projektach Trójmorza, bezpieczeństwa energetycznego, obronności czy w działaniach w ramach NATO i na forum ONZ (szczególnie gdy Polska była od 1 stycznia 2018 r. do 31 grudnia 2019 r. niestałym członkiem Rady Bezpieczeństwa).
Wobec nieistnienia sił zbrojnych Unii Europejskiej oraz specjalnej roli USA w NATO specjalne relacje z amerykańskim sojusznikiem są jedyną gwarancją bezpieczeństwa Polski. Jeśli opozycyjni kandydaci na prezydenta uważają, że ktoś inny poza USA realnie kiwnąłby palcem w razie zagrożenia bezpieczeństwa Polski, są albo naiwni, albo nie mają pojęcia o rzeczywistości, także w jej militarnej części. A to, że najlepsze od 1989 r. warunki współpracy z USA (przede wszystkich w kwestiach bezpieczeństwa, w tym bezpieczeństwa militarnego i energetycznego) zawdzięczamy także specjalnym relacjom Andrzeja Dudy z Donaldem Trumpem, jest uśmiechem losu na historyczną miarę. Nikt ani nic nie jest w stanie zastąpić amerykańskich gwarancji, więc mówienie o jednostronnym uzależnieniu jest używaniem argumentów Władimira Putina i Rosji. Tylko Rosji i jej agenturze wpływu na Zachodzie zależy na tym, by podważać specjalne stosunki Polski z USA, obecność amerykańskich wojsk i infrastruktury na polskim terytorium.


Polska–Izrael, Polacy–Żydzi


Opozycja z prawej strony sceny politycznej (z powodów poprawnościowych robią to najczęściej jej kibice w mediach społecznościowych, ale i liderzy od tego nie stronią) zarzuca prezydentowi Andrzejowi Dudzie, że ulega lobby żydowskiemu, a niektórzy wręcz oskarżają go o tworzenie Judeopolonii. Za tym częściowo kryją się różne antysemickie demony, ale przede wszystkim całkowita ignorancja. Nie dostrzega się przy tym twardego polskiego stanowiska (w tym prezydenta) w kwestii domniemanych skutków tzw. ustawy 447, czyli roszczeń do pożydowskiego tzw. mienia bezspadkowego. I paradoksalnie bez dobrych relacji z Izraelem oraz żydowskimi organizacjami na świecie, a szczególnie w USA takiego twardego stanowiska nie dałoby się utrzymywać, nie byłoby ono honorowane, także przez rządy wielu państw oraz w ramach Unii Europejskiej.
Polska i jej prezydent nie mogą mieć złych relacji z Izraelem i Żydami – ze względów historycznych, moralnych, a przede wszystkim pragmatycznych. Można pobrzękiwać szabelką i wygłaszać niezliczone akty strzeliste odwołujące się do suwerenności, ale między nimi trzeba uprawiać realną politykę i realnie dbać o polskie interesy. A tego nie można robić, używając kłamliwych argumentów o uleganiu żydowskim lobby czy Judeopolonii. Polska absolutnie nic na tym nie może zyskać, ale bardzo dużo stracić. Nie oznacza to żadnej podległości czy podporządkowania.
W końcu to głównie dzięki zabiegom prezydenta Andrzeja Dudy doszło do wydania (27 czerwca 2018 r.) bezprecedensowej w całych dziejach relacji polsko-izraelskich, czyli od 1948 r., wspólnej deklaracji premierów Mateusza Morawieckiego i Beniamina Netanjahu, gdzie padły m.in. takie słowa: „Nie zgadzamy się na działania polegające na przypisywaniu Polsce lub całemu narodowi polskiemu winy za okrucieństwa popełnione przez nazistów i ich kolaborantów z różnych krajów”. Ci, którzy nie rozumieją specjalnego statusu relacji polsko-izraelskich i między Polakami a Żydami, nie powinni się zajmować poważną polityką, a może nawet żadną polityką.


Zero bazaru


W prezydenckiej kampanii wyborczej roku 2020 mamy wszystkich na jednego, a właściwie jednego przeciw wszystkim. Oznacza to wielki atak na urzędującego prezydenta, nawet jeśli rozpisany na wiele głosów. Andrzej Duda nie może się zajmować sprawami, które znajdują się poza poziomem i rangą sprawowanego urzędu. Tego, co funkcjonuje na poziomie magla (tym bardziej rynsztoka), plotek, teorii spiskowych i zwykłych bredni, nie warto w ogóle zauważać, bo to uderzałoby w godność urzędu i samego prezydenta. Warto zabierać głos w sprawach wymienionych wyżej, ale też bez ekscytacji, gdyż – racjonalnie rzecz biorąc – nie ma w nich niczego, czym warto byłoby się podniecać. Zresztą urzędujący prezydent nie może sprawiać wrażenia, że z czegokolwiek się tłumaczy. Tłumaczą się tylko winni.
Siłą Andrzeja Dudy jest prawie pięć lat jego prezydentury i nabyta w tym czasie wiedza o państwie i polityce (w tym zagranicznej i obronnej), której żaden pretendent nie ma. Co więcej, brak im nawet orientacji, na czym ta wiedza polega. Za nim stoi majestat państwa (oczywiście bez cienia pychy i wywyższania się), dlatego nie ma miejsca na sprawy błahe czy wręcz bzdurne. Prezydent nigdy na ten poziom nie powinien dać się sprowadzić. Powinien za to pokazywać skutki kontynuacji tego, co już zrobił z uzupełnieniem o nowe idee i pomysły.
Dla urzędującej głowy państwa kampania ma zupełnie inny wymiar niż dla pretendentów, skoro wciąż reprezentuje Rzeczpospolitą. Z tego powodu prezydentowi nie przystoją wiecowe utarczki, choć w ważnych sprawach powinien być twardy i stanowczy. Większość ujawnianych w trakcie dotychczasowej kampanii problemów w ogóle nie zasługuje na jego zainteresowanie. Powinien przede wszystkim rozmawiać z Polakami, a nie z konkurentami, nawet mimo personalnych ataków, bo to nie oni są punktem odniesienia, lecz aspiracje i wymagania obywateli. I w taką koncepcję kampanii powinni się wpisać wszyscy współpracownicy, sztabowcy i sympatycy. Zero bazaru i magla, złych emocji i nieprzemyślanych gestów, a tylko poważna rozmowa z Polakami.

Tekst ukazał się wna portalu wPlotyce w dniu 21 lutego 2020r