Od 9 lat każdego 10 kwietnia dopada mnie podły nastrój. Wolę wtedy pisać o tych, którzy żyją, a są warci naszych ciepłych myśli. Podły nastrój ogarnia mnie nie tylko dlatego, że znów wspominamy 96 wspaniałych ludzi, których Polska utraciła. Przede wszystkim dlatego, że wracają wspomnienia z pierwszego okresu po katastrofie. Z czasu, gdy moje państwo klęknęło przed rosyjskim panem.

Zdrada Tuska


Miałem nadzieję, że jeden człowiek wczoraj się nie odezwie. Że zachowa się np. tak jak w 2013 r., gdy w rocznicę katastrofy wyjechał do Nigerii. Ale nie wytrzymał.
Dziesięć lat smoleńskiej wojny domowej wystarczy. Wyrzec się złych emocji i zacząć na nowo budować wspólnotę - to byłby najlepszy hołd złożony wszystkim ofiarom katastrofy. Spróbujmy
— napisał Donald Tusk. Ten sam, który przez lata był patronem przemysłu pogardy, dawał na niego przyzwolenie. Dziś to on wzywa do zakończenia wojny domowej. To przecież tak, jakby Hitler w styczniu ‘45 rzucił: „5,5 roku wojny wystarczy, spróbujmy się pogodzić”.
Ten sam Tusk, który haniebnie sugerował, że rodziny ofiar pół roku po katastrofie domagające się od niego informacji o badaniu sprawy (alarmujące ws. wraku samolotu, zaniepokojone problemami identyfikacyjnymi) sugerował, że chodzi im o roszczenia finansowe. Ten sam, który zgodził się Rosjanom NA WSZYSTKO. Zostawił im wrak, czarne skrzynki, kłamał na temat doskonałej współpracy, zrezygnował z międzynarodowej pomocy w badaniu katastrofy i kazał szybciutko przeprowadzić pogrzeby wbrew polskiemu prawu, później kłamał zeznając w sądzie na temat rozdzielenia wizyt, a swoich podwładnych, których należało ukarać, nagradzał.
Gdy po kilkunastu miesiącach od katastrofy znałem już część dokumentów dotyczących organizacji kwietniowych wizyt w 2010 r. poniekąd zrozumiałem jego postawę po katastrofie. Znalazł się w niezwykle trudnej sytuacji człowieka, który musi wybrać pomiędzy uczciwością wobec tragicznie zmarłego prezydenta i towarzyszących mu członków delegacji, uczciwością wobec kraju, na którego rządu stał czele, uczciwością wobec rodaków, a interesem politycznym własnym i swojego ugrupowania.
Tu leży klucz do odpowiedzi na pytanie, dlaczego Donald Tusk 10 kwietnia 2010 r. wybrał to drugie. Z obawy o los swój i swojej partii. Wiedział, że gdyby nie jego zgoda na rosyjskie życzenie zmarginalizowania prezydenta, do tej katastrofy by nie doszło. Wiedział, że nie tylko w jego kancelarii, czy w podległym mu MSZ są dokumenty dowodzące, jak zagrał w jednej drużynie z Putinem przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu, bo wierzył, że w ten sposób zapisze się w historii jako człowiek, który ucywilizował Rosję, pojednał się z nią mimo trudnego „problemu katyńskiego” i dał przykład innym. Mógł wtedy nawet przypuszczać, że Rosjanie mają nie tylko dokumenty, ale i nagrania, np. tajemniczej rozmowy Tomasza Arabskiego z Jurijem Uszakowem, prawą ręką Putina w czasie organizacji uroczystości.
Wiele z tych kwestii opisałem w kalendarium, jakie przez ostatnie dwa miesiące prowadziłem na portalu wPolityce.pl. Polecam dla przypomnienia sobie, jak krok po kroku wyglądały te przygotowania
Co by się stało, gdyby postawił się Władimirowi Władimirowiczowi? Gdyby zażądał równego dostępu do prowadzonego śledztwa? Gdyby zachował się jak premier Holandii Mark Rutte i natychmiast zażądał zwrotu szczątków samolotu? Gdyby jego wysłanniczka do Moskwy Ewa Kopacz 13 kwietnia na naradzie z Putinem, Szojgu, Iwanowem przystała na zaanonsowaną przez Anodinę propozycję pomocy w wyjaśnianiu katastrofy, jaką skierowały państwa Unii Europejskiej? Gdyby nie zgodził się na zakaz otwierania trumien? Gdyby podniósł alarm – gdy na Warszawę i Moskwę patrzył wstrząśnięty cały świat! - że Rosjanie niszczą dowody i nie dopuszczają Polaków do tego, co im się wg prawa międzynarodowego należało (ot, choćby oblotu lotniska)?
Wtedy Tusk stałby się w Polsce bohaterem. Istotnie przeszedłby do historii, bo zachowałby się jak mąż stanu. Dlaczego tego nie zrobił? Bał się, że ze Wschodu przyjdzie ujawnienie, jak przygotowywano 70. rocznicę zbrodni katyńskiej?
Po 10 latach nie potrafię inaczej wytłumaczyć jego podkulonego ogona i sprzeniewierzenia się interesowi Rzeczypospolitej. Ta zdrada nie może mu być zapomniana.


„Strefa zamknięta”


O części z tych grzechów przypomniał wyemitowany wczoraj w TVP1 dokument Anity Gargas „Strefa zamknięta”. Dowiedzieliśmy się z niego, co dziś dzieje się w Smoleńsku, jak wygląda miejsce katastrofy. Że jest tam już nawet metalowy płot i brama (jeszcze dwa lata temu, gdy byliśmy tam z Marcinem Wikłą i Andrzejem Skwarczyńskim, był tylko szlaban), którą właściciel – firma budująca gazociąg – otwiera wtedy, gdy ktoś chce podejść do głazu upamiętniającego tragedię. Jak długo tak będzie? Znając podejście Rosjan do tej katastrofy, niebawem miejsce rozbicia się samolotu zostanie zupełnie odcięte.
Jak w Katyniu. Gdy oglądałem tę scenę ze „Strefy zamkniętej” w głowie pojawił się utwór „17 września” Pawła Kukiza i słowa „Potem, by nie bolało posadzi się tu las”…
Ale obraz Anity Gargas mówi nam o czymś więcej. Uświadamia tym, którzy tego nie wiedzą (bo przed dekadą byli za młodzi, bo się zbyt wnikliwie sprawą nie interesowali), albo przypomina tym, którzy już zapomnieli, jak państwo polskie i jego najwyższe władze potraktowały tragicznie zmarłego urzędującego prezydenta, pozostałe ofiary i ich rodziny.
Tytuł filmu odbieram więc i dosłownie, i metaforycznie. Strefą zamkniętą miała być cała sprawa katastrofy. Brudne ciała, najpierw niejednokrotnie zbezczeszczone, upchnięte bezładnie w zalutowanych trumnach i na wieczność wsadzone do ziemi. Dowody zniszczone albo przetrzymywane przez złych Rosjan – no nic nie możemy na to poradzić, wojny przecież nie wypowiemy. Raport polski miał za bardzo nie odbiegać od rosyjskiego, bo po co nam kolejne kłopoty? A że był wewnętrznie sprzeczny? A kto go podważy, skoro daliśmy do tej sprawy najlepszych fachowców w kraju. Nie ma nikogo, kto miałby mandat do sprzeciwienia się im.
Kogo obarczyć winą za katastrofę? Może w sowieckim stylu - pilotów? Nie żyją, to się nie obronią.
Ale przecież są rodziny, które nie pozwolą, by fałszywie oskarżać ich bliskich. To nazwie się ich sektą smoleńską. Dorzucimy jeszcze naciski ze strony prezydenta. Każdy kto temu zaprzeczy, będzie oskarżony o uprawianie polityki na trumnach. Uruchomimy tefałeny, wyborcze, puścimy parę fake newsów o kłótni generała z kapitanem, o „jak nie wyląduję, to mnie zabiją”, o „zmieścisz się śmiało”. I niech sobie to odkręcają. My jesteśmy silniejsi. Przeforsujemy naszą wersję. I żadne fakty jej nie zmienią.
Ale są naukowcy, którzy organizują jakieś konferencje smoleńskie i całkiem sensownie tam mówią. Jacy naukowcy? A czy jakaś państwowa uczelnia oficjalnie ich wsparła? Nie? No widzicie. Poza tym to jacyś parówkarze, robią sobie zabawy z puszkami po piwie – to trzeba pokazywać, a nie ich wyliczenia, analizy, modele, zastosowane prawa fizyki, chemii, jakieś raporty. Tylko pa-rów-ki!
Ale są jakieś przykre dowody, jedna gazeta pisze o jakimś trotylu. To się ją zamknie.
Ale… Żadnych ale! „Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił”.
Jeśli chodzi o wyjaśnianie katastrofy smoleńskiej, Polska pod rządami Donalda Tuska zamieniła się w radziecką republikę.


Niedobra droga „dobrej zmiany”


Zapyta wielu: a dlaczego nie piszesz pan o tym, co aktualna władza zrobiła dla wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej? Doskonale rozumiem takie pytania. Bo faktem jest, że w 2016 r. (to nie pomyłka) wszelkie instrumenty prawne, administracyjne, finansowe mogące służyć zbadaniu sprawy, znalazły się w jej rękach. Czy zostały należycie wykorzystane?
W ostatnim numerze tygodnika „Sieci” z Marcinem Wikłą w puencie rocznicowego artykułu napisaliśmy, że „katastrofa, to, co do niej doprowadziło, i to, co stało się po niej, jest największą porażką wolnej Polski”. Dziś, 10 lat po Smoleńsku trzeba uczciwie przyznać, że w tej porażce ma swój drobny udział również obecny obóz rządzący. Absolutnie nie da się tych win zrównać, większości zaniedbań po prostu nie da się nadrobić, ale też należy głośno powiedzieć: nie tak to miało wyglądać.
Chodzi o powolnie działającą prokuraturę (ale działającą!, podejmującą badania, jakich jej wojskowi poprzednicy bali się niczym diabeł święconej wody), grzęznącą w procedurach i unikającą informowania o postępach swoich prac.
A z drugiej strony o goniącą własny ogon podkomisję smoleńską – wewnętrznie skłóconą (dziś działa w niej kilka wrogich sobie frakcji), ogłaszającą kolejne cząstkowe raporty, dysponującą pikującą wiarygodnością obniżaną z każdą kolejną zapowiedzią jej przewodniczącego.
To jednak temat na zupełnie inną opowieść. Obiecuję ją już niebawem.

Tekst ukazał się na portalu wPolityce.pl w dniu 11 kwietnia 2020r