Ze wstydem i przygnębieniem patrzę na klownadę Amerykanów i Europejczyków w Afganistanie. Po co było tyle krwi Amerykanów (i Polaków) oraz Afgańczyków (po obu stronach)? Ameryka, a wraz z nią Europa, nie tylko przegrała, ale też totalnie się ośmieszyła. Kto nie wie po co prowadzi wojnę, ani jak ją wygrać jest osłem i durniem. I wcale mnie to nie cieszy, bo żyję w kraju, który jest zaledwie o 80 km odległy od afgańskie granicy. Kiedy zjawią się tutaj chłopaki w turbanach, to nikt nawet nie będzie wiedział, że w Kirgizji żyją chrześcijanie i nikomu do głowy nie przyjdzie organizować most powietrzny dla ich ewakuacji.

Ławrow słusznie mówi, że głupotą jest narzucanie swojego stylu życia i wartości narodom o zupełnie innej kulturze. Tylko zapomniał o tym, że rozpoczęta w 1979 roku radziecka interwencja narzucała Afgańczykom system 100 razy im bardziej obcy od tego, co chcieli tu przesadzić Amerykanie. Wojna ta przyniosła obu stronom dziesiątki tysięcy i miliony ofiar. A obecni 50-letni brodacze w turbanach, to afgańscy chłopcy, którzy zafascynowali się wahabistycznym islamem w latach 80-tych w pakistańskich medrese organizowanych w obozach uchodźców i finansowanych przez Saudów (przy poparciu USA, według zaproponowanej przez Zbigniewa Brzezińskiego „świętej wojny islamu”). Ławrow wygłasza jednak takie deklaracje bez większego entuzjazmu. Do tej pory z afgańskiego ogniska, rozpalonego przez Armię Radziecką, gorące kartofle wyciągali za niego Amerykanie. I nie wiadomo po co, bo USA leży na drugiej półkuli, a Rosja, z wciąż rosnąca muzułmańską mniejszością, tuż obok, oddzielona od Afganistanu niestabilnymi, skorumpowanymi i autorytarnymi państwami Azji Centralnej, które będąc sojusznikami Rosji w razie konfliktu liczą wyłącznie na Putina, a ich elity polityczne są bezradne wobec islamskiej propagandy.
Jeśli wojna nie ma celu, to nie można jej wygrać. Jeśli nie ma realnego politycznego rozwiązania konfliktu, to wojna nie ma sensu. Kilka lat temu widziałem amerykański, pełen zachwyty i oh-ah, reportaż o afgańskich dziewczętach w Kabulu jeżdżących w hidżabach na deskorolkach. O święta naiwności jankesów! Bo tak chyba sobie Ameryaknie wyobrażali „nowy Afganistan”, dla którego stworzenia ginęli chłopcy z Teksasu. A teraz tych zwesternizowanych Afgańczyków wywozi się na zachód. Kto wie, może są wśród nich chłopcy, którzy za parę lat będą przeprowadzać zamachy w Europie czy w Ameryce? Tak czy inaczej sami Amerykanie zamiatają po sobie, ułatwiając talibom dewesternizację kraju: nie trzeba będzie mordować zdrajców islamu.
Kiedy 20 lat temu Amerykanie rozpoczęli inwazję Afganistanu brzęczało mi w głowie: Czego oni się spodziewają? Czy rzeczywiście myślą, że uda im się to, co się nie udało Rosjanom? Nadzieja na zwesternizowany Afganistan była mrzonką bez żadnych szans na realizację. Jak można było się opierać w jej realizacji na ludziach oderwanych od afgańskiej realności, zamerykanizowanych, którzy większość życia spędzili zagranicą, a nawet rządząc krajem swoje rodziny trzymali w USA albo Europie? Buńczuczne reportaże ze szkolenia afgańskiej armii przypominały mi tylko spotkanie wiele lat temu w Moskwie z radzieckim oficerem z grupy Alfa, który szturmował dworzec Amina i opowiadał jak radzieccy żołnierze musieli minować stanowiska afgańskiej armii, żeby jej żołnierze nie uciekali nocą do mudżachedów. A uzbecki Generał Dostum przybił potem gwóźdź do trumny komunistycznej dyktatury, kiedy to wprost z defilady przed radzieckimi generałami przeszedł na stronę powstańców – teraz więc była tylko powtórka z rozrywki.
Generał Gromow, który 15 lutego 1989 jako ostatni żołnierz radziecki przejechał most „Przyjaźni” na Amudarii, może teraz ze zjadliwym uśmiechem patrzeć na news z amerykańskimi samolotami startującymi z lotniska w Kabule. Tak jak kapitulacja Armii Radzieckiej oficjalnie była nazwana „wypełnieniem umowy genewskiej”, tak i teraz Amerykanie przekażą lotnisko „narodowi Afganistanu”. Poniżający układ z talibami: w zamian za bezpieczny wycofanie wojsk, Amerykanie oddają talibom stolicę bez jednego wystrzału. Przez lata już zresztą prowadzili Amerykanie z talibami zabawę w ciuciubabkę: my oficjalnie opanowaliśmy kraj (w rzeczywistości centra miast i główne magistrale komunikacyjne), was zaś oficjalnie nie ma. W zamian wy nas nie wysadzacie bombami, aby was nie bombardujemy. To tutaj tkwi przyczyna „zaskakującego” blizkriegu talibów. Ale to też nie nowość: w apogeum inwazji radzieckiej Armia Czerwona kontrolowała zaledwie 20 % terytorium kraju.
Czy w niedawnej historii można znaleźć jakieś analogie? Otóż tak: wojna czeczeńska. Putin najpierw równając miast z ziemią doprowadził do złamania przewagi czeczeńskich bojowników, wyparł ich w góry i systematycznie niszczył. Prawda miał lżejsze zadanie: drogi zaopatrzenia wroga wiodły wyłącznie przez pokryte lodowcami przełęcze Kaukazu. To za tę pomoc udzielaną Czeczeńcom przez Gruzję zemścił się potem odrywając od niej Osetię. W odróżnieniu od Amerykanów wykazał się więc bezwzględną konsekwencją i jasno postawionym generałom celem. I teraz najważniejsze: Putin podzielił Czeczeńców na swoich i nie-swoich. Władcą Czeczenii wyznaczył jednego z miejscowych watażków: Kadyrowa, muftiego Czeczenii, który kilka lat wcześniej ogłosił dżihad przeciw Rosji. Nie ma bardziej genialnego ruchu w polityce jak z zaklętego wroga zrobić przyjaciela. Deal był prosty: Czczenia pozostaje w granicach Rosji, Kadyrow sam będzie tego pilnował i tępił przeciwników, za to jego władza będzie dożywotnia (obecnie rządzi jego syn) i nieograniczona. Rosja zaleje Czeczenię złotem (i rzeczywiście sumy przeznaczone na odbudowę kraju były niewyobrażalne), kraj pozostanie formalnie świeckim, w rzeczywistości jest państwem islamskim. I to działa od dwudziestu lat, w ciągu których przy użyciu ogromnych środków Ameryka niczego nie wskórała. Jak mówił Marszałek: Wam nie polityką się zajmować, tylko kury szczać prowadzić.
Aby wygrać, trzeba mieć ideę, która umożliwi utrzymanie zwycięstwa. Mrzonką jajogłowych Europejczyków są bajki o „liberalnym i otwartym islamie”. Zwolennicy takich idei nawet się nie wysilili, aby poczytać Koran. Wahabistyczny islam jest islamem ortodoksyjnym, powrotem do źródeł i wcielającym w życie nakazy Mahometa, natomiast pieszczony na europejskich salonach „oświecony islam” jest herezją i odstępstwem od nauki proroka z Mekki. Dopóki Europa tego nie zrozumie, dopóty nie znajdzie rozwiązania kwestii islamu. Szkopuł w tym, że dla Ameryki islam jest kwestią geopolityki, a dla Europy kwestią polityki wewnętrznej. Jednak dopuszczana, a nawet chwalona przez Koran, przemoc kieruje się w końcu przeciw samym muzułmanom: Liban, wojna iracko-irańska, Algeria, Syria, Irak, Libia, Jemen, a teraz Afganistan. Mylił się Fukuyama: historia się nie kończy, ona właśnie się zaczyna.

Tekst ukazał się na Salon24.pl 31 sierpnia 2021r