Gdy niedawno PiS przedstawiło trzy kandydatury do Trybunału Konstytucyjnego w opozycji zawrzało. Nie podoba się tam cała trójka, a były prezes TK Andrzej Rzepliński nazwał zachowanie partii rządzącej ,,ordynarnym zamachem konstytucyjnym.” Oczywiście co bardziej trzeźwy obywatel powinien mieć opinię Rzeplińskiego w małym poważaniu, lokując ją – zaraz po wyrwaniu z gazety - w celach awaryjnych tuż obok rolki papieru toaletowego, albowiem wiarygodność pana profesora nie przetrwała próby czasu i prawdy.

Głównie po tym, gdy wysysał z brudnego palucha medialne fakty, twierdząc, że w walce o sąd konstytucyjny Jarosław Kaczyński kieruje się prywatą, chcąc przejąć budynek Trybunału na swoją siedzibę.

        No cóż, takich mamy profesorów i Rzepliński dołączył do długiej listy przedstawicieli środowisk uniwersyteckich, w tym Stefana Niesiołowskiego, Radosława Markowskiego, Jana Hartmana czy Jadwigi Staniszkis, o których z całą pewnością można powiedzieć tylko tyle, że po przekwalifikowaniu się zostali politrukami. Niestety zaledwie piątej kategorii. A dlaczego piątej? Bo niższej już nie ma. I gdybyśmy zechcieli odzyskać dla nauki tak znane nazwiska, chętni powinni najpierw zaliczyć egzaminy z wiedzy w swoich specjalnościach oraz program sesji psychoterapii grupowej. Oczywiście serwowanej w Strzelinie, albowiem nic tak skutecznie jak praca - zwłaszcza ta w kamieniołomie, w wymiarze minimum półrocznym - nie przywraca zagubionej politycznie inteligencji na łono ciężko harującego narodu. Szczególnie jeśli trzy razy dziennie byłyby serwowane szczaw i mirabelki. Fakt, socjalizowani mogą się naturalnie wykruszyć, jak to przydarzyło się inteligencji z Kambodży, ale ci, którzy pozostaną, będą prymusami w służbie państwu i społeczeństwu.

         Wróćmy jednak do naszych kandydatów. Otóż ani Elżbieta Chojna-Duch, ani nawet Krystyna Pawłowicz nie spowodowały tak wściekłego ataku opozycji, jak osoba Stanisława Piotrowicza. Największy ślinotok wyzwisk spłynął z ust członków i wagin, tfu, to znaczy członkiń Koalicji Obywatelskiej, co rozdzielam, aby być au courant z dyktatem gender, choć w jakiejś mierze to i tak do tego samego się sprowadza. I tu pomiędzy różnymi zarzutami najczęściej powtarzały się dwa główne: że Piotrowicz był prokuratorem stanu wojennego i partyjnym aktywistą. Proponuję więc ocenić wagę tych oskarżeń, zwłaszcza w nawiązaniu do panującej w Polsce politycznej rzeczywistości.

         Określenie ,,prokurator stanu wojennego”, które w formie piętna posłowie PO wypalili medialnie Piotrowiczowi, a teraz powtarza je cała opozycja, jest propagandowo chwytliwe, choć pewnie tylko dla pijanych odmóżdżeniem mas. Bo co ono oznacza? Że niby kandydat do Trybunału był głównym czy jedynym prokuratorem, ewentualnie symbolem tych najgorszych stróżów prawa z tamtego mrocznego okresu, bezlitośnie oskarżających i pudłujących z zapałem opozycję? Absolutnie nie. Były ich tysiące, podobnie jak sędziów czy milicjantów. I choć do ich obowiązku należało stanie na straży komunistycznej Polski, to jedni z nich ześwinili się bardziej, inni mniej, a jeszcze inni w ogóle. Przy czym z życiorysu Piotrowicza, w tym sprawy Antoniego Pikula wynika, że jak na złość dla opozycji zarzutu ześwinienia się postawić mu nie można.

         Czy zatem stwierdzenie ,,prokurator stanu wojennego” jest prawdziwe? Poniekąd tak, jednak o tyle, iż faktem jest, że Piotrowicz pracował wtedy w prokuraturze. Ale czy za prawdę należałoby uznać i to, co w propagandowym, platformerskim zamyśle te trzy słowa oznaczają? W żadnym wypadku. Bo to tak, jak o kimś, kto w sławetnym grudniu pracował przy uboju, możemy powiedzieć, że w stanie wojennym był rzeźnikiem, ale że był ,,rzeźnikiem stanu wojennego” – już nie.

         Zastrzeżenia nasuwają się również odnośnie zarzutu przynależności Piotrowicza do PZPR. I choć mam w małym poważaniu ludzi należących do bolszewickiej, jawnie promoskiewskiej partii, i to bez względu na powód ich decyzji – wstąpienia lub zapisania się do niej, to jak raz oskarżenia o wstydliwe członkostwo, płynące ze strony Koalicji Obywatelskiej, uważam za żenujące.

         Jak bowiem ugrupowanie polityczne, które na swych listach wyborczych wprowadziło do Parlamentu Europejskiego byłych prominentnych działaczy PZPR – i to wiele wyżej ustawionych w strukturach komunistycznej aparatu od byłego prokuratora, w tym nawet jednego członka Komitetu Centralnego, ma w ogóle czelność wypominać komuś partyjną przynależność? Hołdowanie podwójnym standardom i hipokryzja bezideowej watahy berlińskich jurgieltników aż biją po oczach. Sęk w tym, że nie wszystkich.

        Bo skoro jest to oczywiste, to dlaczego propagandyści opozycji, głównie Koalicji Europejskiej, ujeżdżają medialnie tak bardzo zakłamane argumenty, mogące przynieść efekt samookaleczenia? Cóż, to proste, albowiem argumenty te padają na podatny grunt bezmyślności i niewiedzy, łatwo oddziałując na sferę niekontrolowanych emocji. A ponieważ śledząc media nietrudno zauważyć, że nawet przedstawiciele tak zwanych kręgów intelektualnych powtarzają bzdury na temat Piotrowicza, to przychodzi skonstatować – ze smutkiem lub bez - iż motłoch zdołał głęboko przerosnąć w sferę elit. Ewentualnie inaczej – że to elity nie wyrosły poza mentalny klimat przynależny motłochowi.

        Ale tak czy siak, można już zacząć odliczać, bowiem los narodu pozbawionego duchowego i intelektualnego przywództwa może być tylko jeden.

TEKST UKAZAŁ SIĘ NA sALON24.PL W DNIU 8 LISTOPADA 2019R