Z wielu powodów nie jest właściwym i racjonalnym komentowanie procesu sądowego w trakcie jego trwania. Nie sądzę jednak, by ta cenzura obowiązywała mimo wszystko w całej rozciągłości, zwłaszcza gdy sprawa ma wagę zainteresowania publicznego i dotyczy kwestii fundamentalnych. Ważne jest tylko poszanowanie niezawisłości Sądu. Nie jest tajemnicą, że prof. J. Rońda wniósł sprawę przeciwko macierzystej uczelni – AGH - o naruszenie dóbr osobistych, stąd i dla Osoby i dla powodów zaistnienia problemu należy o sprawie poinformować opinię publiczną.

Władze Uczelni podjęły w stosunku do Profesora postępowanie dyscyplinarne.

Za co? Profesor wyrażał opinie na temat katastrofy smoleńskiej – wedle Uczelni - niezgodnie ze swymi kompetencjami i kłamał w wywiadach telewizyjnych. Używał też bezprawnie afiliacji macierzystej Uczelni. Tak z czystej apolitycznej ciekawości zapytam – czy spotkałby to Profesora gdyby wypowiadał się w Komisji Pana Laska? Prof. J. Rońda podnosi, że skutkiem czynności władz Uczelni, samowolnych, bo nie przestrzegających procedur i zasad, jest - między innymi - bezprawne odsunięcie Go od zajęć dydaktycznych i to od 4.11.2013 r. Profesor podnosi też sprawę pomówienia, które miało miejsce publicznie na specjalnie zwołanej konferencji prasowej (takowe nie są w życiu akademickim czymś zwyczajnym) i to w sytuacji, gdy nie postawiono formalnie prof. J. Rońdzie zarzutów. Informacja tak puszczona w obieg jest żywa Ważne jest też, że przedłużanie czasu odsunięcia od dydaktyki, znajduje negatywne odbicie w okresowych ocenach. Na tą kwestię nałóżmy wcale nie bagatelne znaczenie naszego, ściśle zależnego od urzędniczej woli (by nie rzec uznaniowości), systemu przyznawania finasowania badań. Dopiero składając to razem możemy zobaczyć zupełnie realny problem eliminacji naukowca z zawodu. Coś jak Pan Kluska. Ten, już hoduje owieczki, a majątek i dorobek firmy oraz firmę w pełni rozkwitu – jak dla Niego jako jej twórcy - diabli wzięli. Aż można się zastanowić czy aby nie o to chodziło? W sumie rzecz chodzi o naruszenie dóbr osobistych – co dla naukowca o konkretnym dorobku i międzynarodowej marce, ma swą poważną i nie tylko symboliczną wagę. Ma wręcz wymiar istnienia w zawodzie.

Tyle relacji o przedmiocie sporu.

Nie chcę teraz zabierać głosu co do treści zeznań świadków – tym razem byli słuchani świadkowie strony pozwanej – AGH. Przed ich oceną przez Sąd, powiem tylko jedno – a to mi wolno - w tych paru godzinach trwania posiedzenia, często odczuwałem zdumienie dla rodzaju prezentowanej logiki a nawet wstyd.

Nie omawiam detali, kto i czym owe odczucia powodował. Będzie na to czas. Proponuję jednak refleksję nad dwoma kwestiami. Pierwsza to rozumienie niezależności badań, myśli i wnioskowania, zaś druga to interpretacja pojęcia granic kompetencji i to w zakresie rozwiązywania złożonego problemu technicznego, w tym każdej, katastrofy. Ta Smoleńska była dramatyczna również w wymiarze państwowym, a została potraktowana jak widać – co tylko wzmacnia zasadność poruszenia obu zagadnień. Ogólnie - każdy, bez wyjątku i posiadanych tytułów, zgodnie z tym co wie, ma prawo nad nią się zastanowić używając swego rozumu i swojej wiedzy. Tu nawet laik widzi, że za dużo jest pytań z góry odrzucanych, a są nawet takie omijane, czysto zdroworozsądkowe, wątpliwości. Ze względu na rangę wydarzenia, wyjaśnienia muszą być jawne i nikomu nie wolno zabraniać używania swej wiedzy, doświadczenia i umiejętności wnioskowania dla wyrażaniu swej własnej opinii. Z tego uprawnienia używania swej całkowitej wiedzy i swego rozumu nie może być nikt wyłączony – ze specjalistą w jednej dziedzinie włącznie. Kneblowanie? To już było.

Nad tym odczuciem konieczności i prawa do samodzielnego myślenia ani polityk ani mu spolegliwy – nie zapanują. Narażą się tylko na śmieszność i hańbę, jak każdy kto się zabierał za kontrolę organu do myślenia myląc go z organem do siedzenia.

Wolność jest w nas.

Warto w tym miejscu przypomnieć, że niezależność myśli i badań – jest odwiecznym fundamentem, na którym zbudowane jest życie akademickie. Potwierdza to nie tylko wielowiekowa tradycja ale i nawet (a już dawno nie przypominana Magna Charta Universitatum ) – podpisana w Bolonii w 1988 r przez Rektorów Uczelni Europejskich. Stawia ona właśnie za najważniejsze – zadanie dochodzenia do prawdy i dbałość o niezależność myśli i badań od wszelkich wpływów, w tym i politycznych. Wielcy dziś wolą nie pamiętać o tej deklaracji uczynionej jako potwierdzenie zasady koniecznej do tego, by nauka spełniała swą rolę w społeczeństwie. Podpisywano ową Magna Charta Universitatum pamiętając historię i wiedząc, czym grozi spętanie myśli oraz łamanie dążenia do prawdy. Spolegliwość wobec nacisku potrzeby politycznej dla obu stron – i nauki i dla polityki źle się kończy czego doświadczyły choćby wszystkie totalitaryzmy.                                        

Co do kwestii drugiej – pojęcia kompetencji - ta wydaje się być kamieniem obrazy i osią sporu. Wprost, jako początkowe, należy zadać pytanie – czy kompetencja wynika tylko i wyłącznie z tytułu naukowego (w żadnym przypadku go nie lekceważąc !) czy może daje się poznać po rezultacie myślenia i jakości argumentacji? Te wszak dopiero świadczą o kompetencji. Tytuł potwierdza kompetencje ale tylko formalnie. Nauka jest dość bogata w ludzi o wielkich dokonaniach, trwającym do dziś autorytecie, a nie posiadających formalnie wielkich tytułów. Na dodatek, w dzisiejszych warunkach zepsucia elity wpływem działań administracyjnych na ścieżkę formalnej kariery – odwrotnie – można wskazać wielu utytułowanych dyletantów, bywa nie tak wcale rzadko pozbawionych kindersztuby, co jest już innym, choć też ważnym a lekceważonym, problemem.

Zastanówmy się dalej, cóż znaczy słowo – kompetencja - w odniesieniu do badania ogólnie - jakiegokolwiek problemu, którego rozwiązanie wymaga wiedzy z różnych dziedzin. Jest dość oczywiste, że takie problemy są, i muszą być, badane wielokierunkowo, z użyciem wiedzy wysokospecjalistycznej z przeróżnych zakresów. Każdy mający wiedzą w jakiejś dziedzinie pracuje kompetentnie nad zagadnieniem cząstkowym, swoją wiedzę musi umieć połączyć z wynikami innych badaczy. Patrzy na owo zdarzenie z punktu widzenia swojej wiedzy i swojego doświadczenia, ale to nie zwalnia go z używania wiedzy ogólnej, którą posiada z wykształcenia i doświadczenia. Jak tu wyznaczać granice kompetencji?

W tym rozumieniu, za kompetentnego specjalistę od, konkretnie, katastrof lotniczych można uważać tylko kogoś kto potrafi zrozumieć, przyjąć, brać pod uwagę rozważyć i skonfrontować wszystkie – powtórzymy – wszystkie, informacje jakie mogą doń dotrzeć od specjalistów innych dziedzin. Nie ma kogoś takiego, kto ma pełną i tytularną kompetencję w wyjaśnianiu katastrofy lotniczej. W tym miejscu warto zadać sobie pytanie czy członkowie Komisji Millera lub Laska – dysponowali równorzędnymi kompetencjami cząstkowymi w zakresie doświadczalnym i interpretacyjnym do tych, które prezentują profesorowie tworzący Konferencję Smoleńską? Czy dysponowali laboratorium choćby zbliżonym do tego jakie ma prof. Binienda? Nie to jest zarzutem, że nie mają, ale to, że nie chcieli i nie chcą skorzystać z wiedzy prof. Biniendy. Ponoć dyletanta – który staje się ….doradcą Prezydenta USA.

Staje się uzasadnione powiedzenie, że działaniem na szkodę dochodzenia jest eliminacja informacji bez przedkładania im przeciwstawień oraz bez umotywowania odrzucenia tej pierwszej, Dość też kuriozalnie, by nie rzec śmiesznie wygląda, gdy znawcę szczegółowej problematyki, ocenia ktoś, kto na niej rzeczowo i dogłębnie się nie zna, a już zupełnie kompromituje demonstracja pogardy dla kompetencji szczegółowej – określeniem – on jest niekompetentny w badaniu katastrof. Materiałoznawca, meteorolog. mechanik, statyk, spec do wybuchów, od dynamicznych odkształceń, ktoś dysponujący świetnym słuchem, elektronik, elektryk itd. może dużo wnieść swymi obserwacjami badając – nawet modelowo – jakieś elementy sprawy. Lekceważąc i wyrażając się pogardliwie o cząstkowych informacjach z różnych źródeł - ten jakoby specjalista od badania problemu całościowego, przyznaje się do swej niekompetencji w wypełnianiu swej roli.

Sam fakt odrzucenia a priori wybranych informacji i opieranie końcowej hipotezy nie na rozważeniu wszystkich hipotez a tylko na wybranych obserwacjach kompromituje kompetencję tegoż właśnie określanego jako ogólny specjalista od katastrof. Rozważenie racji oznacza przecież konieczność odpowiedzi czy ustosunkowania się merytorycznego odnośnie każdego przypuszczenia, każdej hipotezy. Tu na przykład – być może – hipoteza o wybuchu nie jest prawdziwa – skoro jednak ktoś mówi, i to uzasadnia, że takie a takie przesłanki za nią przemawiają – konieczne jest przynajmniej wykazanie w jaki sposób owe przesłanki mogły powstać na innej drodze. Naigrywanie się i nękanie autorów innych hipotez przy wykorzystaniu posiadanej władzy, to już dowód na unikanie bezpośredniego porównywania rezultatów przemyśleń doświadczeń czy obserwacji, czyli na brak posiadania przeciwstawień. No i na strach przed ujawnieniem – właśnie - niekompetencji Zagadkowy i wart zastanowienia się jest też fakt, iż w konkretnej sprawie Smoleńskiej konferencję w sprawie katastrofy zwołują specjaliści różnych dziedzin, którzy ze swych punktów widzenia i dla wiedzy ogólnej, którą posiadają, zauważają niespójności a równocześnie instytucje, grupujące specjalistów różnych dziedzin – odmawiają uczestnictwa czyli przedłożenia owoców swej wiedzy w tak dramatycznej i ważnej dla Państwa sprawie – motywując to brakiem kompetencji w badaniu katastrof lotniczych. Nie mają nic do powiedzenia w dziedzinach szczegółowych? A czymże się profesjonalnie zajmują? – Właśnie nimi. Czyli oficjalnie przyznają się do braku kompetencji w tychże dziedzinach. Nie kuriozum to?

To za co przez lata biorą pieniądze podatnika? Gdzie zobowiązania z Magna Charta Universitatum?

Milczenie i obojętność instytucjonalna nakłada dodatkowo na każdego naukowca, którego obowiązkiem jest dochodzenie do prawdy czyli zgodnie z sumieniem – obowiązek użycia całości swej wiedzy i podjęcie oraz przedłożenia swej opinii – nawet tej zdroworozsądkowej. Zapytam - czy ta ostatnia jest objęta formalną klasyfikacja dyscyplin lub specjalności? Skoro nie – to w myśl logiki prezentowanej zarzutem kierowanym i to nie tylko do prof. J.Rońdy, używanie zdrowego rozsądku w argumentacji byłoby zabronione. Czyż nie absurd to następny?

Tu już mówimy o moralnym zobowiązaniu naukowca, które leży u podstaw jego roli społecznej. Zamykanie ust, zakaz wypowiedzi – to redukcja tej roli. Samo to jest czynem wątpliwym moralnie. Kneblowanie i wyśmiewanie, w miejsce podjęcia rzeczowego fechtunku na racje, nie da się inaczej wytłumaczyć jak tylko przerażeniem, obawą przed konfrontacją stanowisk i argumentów.