Rok 2015. Polska szykuje się do wyborów - najpierw prezydenckich, chwilę później parlamentarnych. Ale człowiek, który zbudował jedną z głównych formacji politycznych w Trzeciej Rzeczpospolitej i doprowadził w tych wyborach do niekwestionowanego tryumfu swojej formacji, przełamując utwardzone rządy PO/PSL, musiał chować się przed wyborcami w przysłowiowej szafie, żeby nie wystawiać się na widok publiczny. Każdy jednak musi przyznać, że zniósł to godnie i w sposób budzący szacunek. Z pełną premedytacją pozwolił, że twarzami PiS, ikonami "dobrej zmiany" zostali Beata Szydło i Andrzej Duda.

Ale to nie znaczyło, że będąc w "szafie" nie trzymał swoich ikon na mniej lub bardziej długiej smyczy. Paradoks tamtego Kaczyńskiego polegał bowiem na tym, że PiS nie mógł zwyciężyć na czele z Kaczyńskim, ale też nie mógł istnieć bez Kaczyńskiego krótko trzymającego cugle partii i całego szerokiego politycznego obozu prawicy.

Ów paradoks wziął się stąd, iż jeszcze na przełomie 2014 i 2015 roku, idąc już po swoje życiowe zwycięstwo, Jarosław Kaczyński cieszył się zaufaniem zaledwie 30 procent Polaków i miał poważny powód, by się martwić, że nie ufa mu ponad 50 procent. Ale "dobra zmiana" w sposób fenomenalny odwróciła trendy. Po czterech latach rządzenia, z blisko pięćdziesięcioma procentami wyborców, którzy mu ufają i niespełna czterdziestoma procentami tych, którzy mu nie ufają, Jarosław Kaczyński przestał być dla swego środowiska wstydliwym, choć koniecznym balastem i stał się jedną z lokomotyw wyborczych. W historii polskiej demokracji żaden polityk nie wydobył się tak spektakularnie z przeklętej czarnej dziury odrzucenia. Padł mit, że Kaczyńskiego przed wyborami trzeba chować do szafy. Jarosławowi Kaczyńskiemu zawsze - podkreślam zawsze - chodziło o to, żeby by mógł skończyć swoją polityczną karierę jako szczerze lubiany polityczny lider, a nie jako otoczony niechęcią dyktator. To odróżnia polityka od "polityków", których szczytem ambicji jest być zaproszonym przez Monikę Olejnik do TVN. Jarosław Kaczyński zawsze pokazywał, że jest z innej politycznej gliny - i chwała mu za to. Zmienił się bardzo. Od czasu słynnych " zdradzieckich mord ” z lipca 2017 roku, nie zdarzyło się nic z tym porównywalnego, a różne rzeczy się w Polsce przez te blisko półtora roku działy. Od strajków szkolnych po kolejne afery w wymiarze sprawiedliwości. Ale ani razu Jarosław Kaczyński nie wdał się w żadne niepokojące bezpośrednie zwarcie. To oczywiście nie znaczy, że przestał mówić rzeczy kontrowersyjne, ale stał się heroldem samych dobrych nowin, z opozycyjnego watażki wyszedł mąż stanu, państwowiec, polityk rozsądku i spokoju.

Mamy początek listopada 2020 roku. Czy tylko ja mam wrażenie, że ten idylliczny wizerunek wali się jak domek z kart? Jarosław Kaczyński bowiem znów poszedł "na zwarcie" - najpierw wewnątrz obozu, któremu szefuje, teraz ze znaczną częścią społeczeństwa, które wyszło na ulice - i to po obu stronach politycznego sporu. Ostatni sondaż zaufania do polityków z września br. mówi, że Kaczyńskiemu "spadło" do poziomu około 36 procent. Boję się myśleć, jak ten sondaż będzie wyglądał za miesiąc. Wygląda jednak na to, że prezes wraca do punktu wyjścia, czyli przełomu 2014/2015. To nie jest dobra wiadomość dla Polski, bowiem mając gdzieś z tyłu głowy słynny bon mot Millera, że nie ważne jak mężczyzna zaczyna, a ważne, jak kończy, tak kończący Kaczyński ciągnie w dół całą swoją formację. A prezesa nie da się - jak 2015 roku - schować do szafy i zaśpiewać "Polacy nic się nie stało". Z całą mocą wraca paradoks - PiS z Kaczyńskim prawdopodobnie niczego już nie wygra, natomiast bez Kaczyńskiego podobno istnieć nie może.

Sondażowe spadki prezesa muszą smucić, ale tu nie o jego smutek idzie. Za trzy lata są następne wybory, ale ten pozornie długi czas spokojnych rządów i kontynuowanie reform państwa bardzo się skrócił. Powody są dwa. Pierwszy do pandemia i nieuchronny czas recesji, czyli wytrącenia z rąk PiS głównej i jakże skutecznej dotąd broni: wyników gospodarczych. CPK wciąż jest na etapie planów, nie ma postępu w budowie dróg, modernizacji kolei, leży program przeciwdziałający wykluczeniu komunikacyjnemu. Co z polonizacją przemysłu i mediów? Energetyka i budownictwo mieszkaniowe? Zapowiedzi i plany... skąd to znamy? Drugi powód to uwikłanie się w wojnę światopoglądową, która po ofensywie LGBT, teraźniejszej agresji środowisk lewicowych i antykościelnych, bez wątpienia będzie eskalować i pokazywać zupełnie nowe oblicza. Owszem, w tej wojnie utwardzi się wierność części żelaznego elektoratu PiS, ale jednocześnie partia straci elektorat centrowy - zwłaszcza ten młody. A bez niego PIS nie ma szans na wygranie wyborów. Mało tego - wygląda na to, że PiS już ten elektorat stracił. Odzyskanie go - chociaż w części - z Jarosławem Kaczyńskim i z jego zdziadziałym dworem wydaje się być niemożliwe. Ale jest i trzeci powód, kto wie, czy nie najważniejszy: zerwanie więzi z własnym elektoratem. Kiedy Kaczyński na Tik-Toku oznajmiał "genialną" "piątkę dla zwierząt", uderzającą mokrą ścierą wprost w twarz części polskich rolników, można było uważać, że nic bardziej głupiego, cynicznego i szkodliwego wymyślić się nie da. Jednak dało się. Zamknięcie cmentarzy "za pięć dwunasta" to mały pikuś, ale już spałowanie Marszu Niepodległości w kontekście obchodzenia się jak z miękkim jajkiem wobec ewidentnych przykładów łamania prawa, prowokacji i burd wobec bojówek Marty Lempart, jest kolejnym strzałem mokrą ścierą - tym razem w twarze własnego elektoratu. Do młodych ludzi, nieważne, że "nakręconych" przez TVN, gotowych Kaczyńskiego rozszarpać, dołączyli także ludzie PiS, którzy są zdezorientowani, zdumieni i wkurzeni działaniami prezesa od dziwacznej rekonstrukcji rządu począwszy. O pierwszej rekonstrukcji i tak naprawdę uwaleniu arcyważnej reformy sądownictwa, która utknęła na poziomach personalnych, nawet nie ma co wspominać.

Jacek Karnowski kilka dni temu na łamach "Wpolityce.pl" napisał tak: Powtarzam od początku tego wybuchu: po pierwsze nie panikować. Panika jest złym doradcą. Kto się teraz zachwieje, upadnie. Do wyborów jeszcze trzy lata. Za trzy lata obecne protesty będą dalekim wspomnieniem. Wyborcy, którzy odeszli, też wrócą. Nawet teraz by wrócili, gdybyśmy mieli za rogiem nową kampanię. Bo to jest chwilowe zachwianie, a nie jakieś trwałe rozstanie. Zachwianie pod wpływem atomowego uderzenia medialnego, pod wpływem atmosfery grozy, którą usiłuje wykreować opozycja. Zresztą, nawet z tych sondaży, które mamy, nie wynika, bo jakaś siła szybko rosła. Gdy ten kryzys zostanie zażegnany, PiS wróci na swój normalny poziom."

Nie odmawiam Karnowskiemu politycznego zaangażowania w słuszne sprawy. Ale trwanie na propagandowym posterunku i zaklinanie rzeczywistości, która tworzy życzeniowy, z gruntu fałszywy portret PiS i Jarosława Kaczyńskiego, jest szkodliwe i dla PiS i dla Polski. Co gorzej - pokazuje też sposób myślenia pisowskich pieczeniarzy i samego Jarosława Kaczyńskiego. Jarosław Kaczyński popełnił w ostatnim czasie całe pasmo kardynalnych błędów. Pomińmy grzech pierworodny, jakim jest potworny błąd dopuszczenia Gowina do rządu i do znaczącej pozycji w obozie władzy. Przez lata prezes PiS się nie nauczył, żeby polityków koniunkturalnych nie dopuszczać do miejsc w obozie władzy, którzy w jakimś przełomowym momencie wiadomo, jak się zachowają. Nie wiem, czy następne błędy są "pogowinowskie", ale nietrudno zauważyć, ze układają się one w logiczny ciąg mało fajnych dla PiS zdarzeń. Pozostawienie Dudy samemu sobie w wyborach prezydenckich, dziwna rekonstrukcja rządu, brak ofensywy programowej, niezdecydowanie "covidowe" i niepanowanie nad sytuacją uliczną oznacza, ze prezes stracił kontrolę i inicjatywę w dotąd dobrze rozgrywanym meczu z opozycją. Pozostaje otwartym pytanie, czy posiada jeszcze inicjatywę we własnych szeregach, chociaż zdecydowana postawa Jana Krzysztofa Ardanowskiego pokazuje, że raczej nie. Dorzucić tu można jeszcze plotkę (?) jakoby Mateusz Morawiecki nie był już delfinem prezesa - z powodu buntu wewnątrz PiS. Tak czy siak w sytuacji "musika" covidowego i głębokiej defensywy na każdym froncie, może już wcale nie chodzić o wygraną w wyborach, ale po prostu o polityczne przetrwanie. Trudno nie zgodzić się z poglądem, że jesteśmy świadkami największego kryzysu partii w jej historii.

Czy w tym szaleństwie jest metoda? Istnieje indiańskie powiedzenie, które mówi, że "nie usłyszysz węża, ale usłyszysz cały las, który cię o nim poinformuje”. Bardzo podobnie jest z kryzysem. Ciężko go przewidzieć, jednak uważny obserwator zauważy pojawiające się w otoczeniu symptomy, świadczące o zbliżających się trudnościach. To nie kryzys definiuje wartość partii, ale to jak sobie z nim radzi jej szef. Jarosław Kaczyński nie poradził sobie z nim ww 2007 roku, chociaż zbudowanie wspólnego rządu z Samoobroną i LPR miało skutkować przejęciem ich elektoratu. W tym samym czasie PiS traciło jednak elektorat centrowy na rzecz Platformy. Coś to przypomina? Ależ tak: Kaczyński 13 lat później żongluje elektoratami lewicy i Konfederacji, co wobec braku zdolności koalicyjnej ( nawet PSL odmówiło) może i głupie nie jest, ale nieuchronnie prowadzi do niechlubnego finału 2007. Nie wolno bowiem porzucać elektoratu, który już był i trwał - mimo, że nie jest łatwo być "wyznawcą" PiS. Nie wolno temu elektoratowi wciskać propagandowego kitu, polegając na coraz bardziej najaranym "paskowym" w TVP. Nie wolno wreszcie drugi raz wchodzić do tej samej rzeki, której nurt raz już pisowską łódź wywrócił.

Zarządzanie kryzysem to sztuka która obca jest i prezesowi i jego pieczeniarzom, chociaż sami uważają, że świetnie się na tym znają. Las szumi, kipi ostrzegającymi odgłosami przed pełznącym wężem. A Jarosław Kaczyński wciąż myśli, że go przechytrzy i skończy jako lubiany polityczny lider, który dobrze zmienił Polskę. Nie wiem tylko, czy mu tego życzyć. Bo Polsce potrzeba polityków, którzy potrafią wsłuchiwać się w odgłosy lasu. Zwłaszcza tego po prawej stronie polskiej drogi.

Tekst ukazał się na Salon24.pl 13 listopada 2020r