Coraz bardziej przekonuję się do poglądu, że główny podział polskiego społeczeństwa nie przebiega wcale po linii zwolennicy/wrogowie PiS, ale według linii postrzegania własnej Ojczyzny ( Polski), albo jako państwa suwerennego ( umownie, z uwzględnieniem wpływów globalizmu), albo wręcz przeciwnie - państwa głęboko podporządkowanego czynnikom zewnętrznym, bez oporów przyjmującego całą litanię "postępowych" trendów wymyślonych przez współczesnych neomarksistów na Zachodzie.

W jednym i drugim przypadku niebagatelną rolę odgrywa też przywiązanie do tradycji i wartości ukształtowanych przez stulecia : zachowanie ich to coś więcej niż zapisy Konstytucji i międzynarodowe traktaty, odejście od nich to kapitulacja, wywieszenie białej flagi i całkowita rezygnacja z podmiotowości jako państwo.

Po co nam lotnisko pod Warszawą, skoro mamy takowe w Berlinie? Taki sposób myślenia "pączkuje" do absurdalnej projekcji państwowości i finalnie sprowadza się do pytania: po co nam państwo, przecież mamy Unię? Taki punkt widzenia jest odniesieniem do bardzo znaczącej części polskiego społeczeństwa, sfokusowanej na czubku własnego nosa. Mit bogatego Zachodu, z jego wolnością i postępem cywilizacyjnym zapuścił w Polsce gigantyczne korzenie i stworzył monochromatyczny obraz, w którym wszelkie współczesne wynaturzenia i neomarkistowskie idee przepoczwarzania "starych" pojęć i definicji są traktowane albo jako nic nie znaczące ciekawostki, albo przyjmowane jako wyższe formy wolności i postępu. Paradoksalnie własna suwereność, chociaż de facto nie istniejąca, postrzegana jest jako wartość wzmocniona, wszak "opieka" nad nami ze strony UE i Berlina, gwarantuje nam jakiś minimalny, ale zachodni ( czytaj: dostatni) byt, rozwiązuje wiele problemów politycznych i gospodarczych, o które martwić się ma Bruksela, a my poczujemy się nowoczesnymi Europejczykami, zachowując barwy i godło narodowe, system polityczny i sądowy (wcześniej ocenzurowany przez Zachód). Pomijając ojkofobów, świadomych lub nie funkcjonariuszy agentur, pożytecznych idiotów, czy wręcz zdrajców, tak myślący ludzie czują się Polakami i patriotami - ich "tylko" państwo jako takie i państwowość w ogóle po prostu nie interesuje.

Na drugiej stronie znajdują się Polacy dla których suwerenność Polski i przywiązanie do narodowych tradycji są wartościami fundamentalnymi, w całej swojej rozciągłości. Godzą się na byt Polski w UE, ale ów byt musi być dla nich kształtowany jako - owszem - ważna potrzeba wspólnoty plemiennej, wspólnoty losów, ale przy zachowaniu poczucia odrębności etnicznej. Mimo globalizacji duża część społeczeństwa polskiego przywiązuje ogromną wagę do symboli suwerenności, nawet jeśli sama suwerenność dziś nabrała innych treści. Słusznie żądają poszanowania swojej wrażliwości w tym obszarze i w żadnym razie nie należy lekceważyć ich godnościowej postawy. Historycy analizujący historię XIX w. konstatują, że poczucie narodowe, akcentowanie suwerenności było w dużej mierze kreacją elit forsujących symbole, pieśni, poezję, sceny, pomniki i mity narodowe. Czy – tak jak dawniej w USA – można część tych suwerennych emocji przelać na naszą wspólną Unię Europejską? Pewnie tak, problem jest jednak taki, że UE zmierza w dokładnie odwrotnym kierunku, co wywołuje cały szereg konfliktów.

Sztandar suwerenności podnoszą ludzie z różnych grup. W dobie kryzysu, gdy naturalnym odruchem jest szukanie schronienia we własnych granicach, retoryka suwerenności staje się szczególnie popularna. Ale czy ma to w ogóle sens? Światowy autorytet w dziedzinie prawa Didier Maus, mówi o globalizacji norm konstytucyjnych. Gdziekolwiek na świecie, pomijając dyktatury, pisze się nowe konstytucje, autorzy przeważnie naśladują sprawdzone normy, tu nikt się nie oburza na metodę kopiuj-wklej. Przynajmniej cztery elementy są uniwersalnie przyjmowane: wybory, podział władzy, podstawowe swobody obywatelskie i kontrola sądów konstytucyjnych. Ale podobieństwa sięgają dalej: dziś opinie sędziów trybunałów konstytucyjnych różnych krajów są zbieżne. Maus mówi nawet o zmowie sędziów. To właśnie ta wspólnota doprowadziła do ataków dotyczących praworządności w Polsce i na Węgrzech. I tak naprawdę nikt nie jest w stanie sprecyzować "o co kaman", bo wszystko sprowadza się do różnic interpretacyjnych. Konia z rzędem temu, kto jasno wytłumaczy, że chociaż wszędzie nominacje sędziowskie są mniej lub bardziej polityczne, to mają miano praworządnych - w przeciwieństwie do Polski, gdzie takie same jak gdzie indziej procedury są niepraworządne. A konstytucja? Węgrzy z Fideszu byli zdumieni listami, jakie w styczniu 2012 r. skierowała do nich Komisja UE i Rada Europy. Te organizacje międzynarodowe kwestionowały normy nowej węgierskiej konstytucji i ustaw: prawo do nominowania sędziów przez wysokiego urzędnika zależnego od prezydenta, kontrolę mediów, zależność banku centralnego od rządu, ograniczenie uprawnień Trybunału Konstytucyjnego, słowem – konstytucyjny ustrój suwerennego kraju! Decyzje jego parlamentu!
Przywykliśmy myśleć, że najważniejszy w państwie jest vox populi, wyrażany przez wybranych posłów. Ale parlament nie jest takim suwerenem jak dawniej. Wielu obywateli uczono – jeszcze wedle konstytucji PRL – że najwyższym organem władzy jest Sejm. W nowoczesnych konstytucjach, w tym i w naszej – nie ma takiego pojęcia jak "najwyższy organ państwa”. Sejm jest reprezentacją suwerennego narodu, ale jego decyzję może obalić niewielkie grono sędziów Trybunału Konstytucyjnego. To jednak wciąż tylko jedna z opcji mieszcząca się ramie wewnętrznej suwerenności - gorzej, że decyzje suwerennego niby Sejmu podważyć może jedna hiszpańska wariatka, mieniąca się sędziną TSUE. Międlenie w tym wypadku o zapisach traktatowych staje się beznadziejnie jałowe w sensie praktycznym i wybuchowe w sporze ludzi różnie widzących "suwerenność" i suwerenność państwa.

W tym sporze doszliśmy właściwie do ściany. Jedna strona, nazywana współczesną Targowicą, gorszym sortem lub w najłagodniejszej formie pożytecznymi idiotami, nie pozostaje bierna: zwolennicy jak najdalej idącej suwerenności nazywani są przez nich pisbolszewią, sługusami Putina, faszystami i ksenofobami. Wyjścia z tego klinczu nie widać tym bardziej, że dewaluowanie suwerenności i jasno określonej przynależności narodowej jest kluczowym postulatem neomarksistów dążących do uczynienia ze społeczeństw Zachodu jednolicie bezmyślnej masy, sterowanej dowolnie wybraną ideą, których nie brak: LGBTQ, klimat, vege, rasizm, aborcja, negacja Kościoła. Ludziom, którym na państwie nie zależy udało się wmówić, że owe wartości to nowoczesność i postęp, że to prawdziwa europejskość - jak nie popierasz tych idei, to jesteś przeciwny Europie i opowiadasz się za Polexitem. W ten sposób rozmyta została potrzeba poszanowania godnościowych potrzeb konserwatystów przywiązanych do tradycji suwerennego państwa. Nikt tej potrzeby nie tylko już nie szanuje, ale wręcz się z nią walczy coraz bardziej brutalnymi metodami. Wydaje się, że w ten sposób albo finalnie powstanie jakiś nowy totalitaryzm pod wzniosłymi hasłami ( wszystkie dotąd totalitaryzmy miały wzniosłe i chwytliwe hasła), albo ktoś się wreszcie opamięta i przynajmniej jakieś atrybuty suwerenności państw odkurzy. Do tego potrzeba jednak chyba zupełnie nowych porozumień traktatowych, głębokiej reformy instytucji takich jak TSUE, modyfikacji Konstytucji, a nade wszystko rozumnego postępowania tych, którym państwo nie jest do niczego potrzebne. Tak naprawdę szacunku dla godności potrzeb drugiej strony i niczego więcej, bo tyle spokojnie wystarczy.

Niestety, na drugą możliwość zupełnie się nie zanosi.

Tekst ukazał się na Salon24.pl 14 października 2021