Dyskusja o sensie naszych powstań narodowych trwa, i zapewne trwać będzie, dopóki będziemy istnieć jako wspólnota. I dobrze, dyskusji nigdy za wiele, a przeglądanie się w lustrze przodków, by zastanowić się nad dzisiejszymi wyborami, zawsze będzie pożyteczne. Po to studiujemy dzieje, by przynajmniej spróbować nauczyć się czegoś na błędach innych. W obecnej polemice, prowokowanej tak styczniową rocznicą, jak i współczesną polityką, w której narzędzia polityki historycznej oczywiście także mają swoje miejsce, brakuje mi jednakowoż pewnego istotnego elementu. Analizy społecznej, odpowiadającej na istotne zawsze pytanie „Dlaczego”.

Dlaczego ruchy, jak oczywiście słusznie podkreśla wielu zwłaszcza przeciwników powstańczego etosu, paru tuzinów spiskowców – zwykle młodych, napalonych studentów, poetów, dziennikarzy, aplikantów adwokackich i podchorążych pociągnęły za sobą miliony. Tak, miliony. W powstaniach kościuszkowskim, listopadowym i styczniowym udział z bronią w ręku wzięło po jakieś dwieście tysięcy walczących mężczyzn, ale by przez wiele miesięcy ich walka była możliwa, stać za nimi w domach, na roli i przy warsztatach musiały miliony. Orać, szyć, piec, gotować, kuć przysłowiowe kosy. Na jednego z karabinem w ręku, na zapleczu pracuje setka innych. Można romantycznie tłumaczyć rzecz narodowym charakterem, wpływem wielkiej poezji, duchem czasów, które idei narodowego wyzwolenia i zjednoczenia w całej Europie sprzyjały, ale czy to wystarczy? Spróbujmy popatrzeć od nieco innej strony, bardziej „pozytywistycznie”, od warsztatu i kuchni.

Przyjęło się, zwłaszcza w popularyzatorskim ujęciu przyjmować, że XVIII-wieczna Rzeczpospolita to samo dno europejskiego zadupia, nędzy, ciemnoty i wyzysku. Propagandowe obrazy naszych własnych modernizatorów, literackie i polityczne „Podróże do ciemnogrodu” uczyniły tu bardzo wiele. Dobrego w swoim czasie zresztą także, jak stymulator myśli i uczynków. Jeszcze więcej propaganda Austrii, Prus i Rosji, usilnie uzasadniających na użytek europejskiej opinii publicznej rozbiory, przedstawiając je jako wręcz misję cywilizacyjną. Stąd listy starego łgarza i bandyty Fryderyka przez Niemców uczczonego mianem Wielkiego o biednych polskich Irokezach, stąd analogiczne wrzutki szwabskiej lampucery na rosyjskim tronie, równie wielkiej Katarzyny. Nie brak w tym chórze także mniej znanych opowieści austriackiego cesarza Józefa. Wtórował im głos modnych francuskich „encyklopedystów”, głośnych celebrytów, z wiedzą i znajomością tego o czym mówią na bakier, jak to zwykle celebrytów bywa. Oczywiście nie za darmo, kwoty rosyjskich i pruskich dotacji dla Woltera i innych nie były małe. Jak jednak było w rzeczy samej? Tu sięgnąć należy do zupełnie innych źródeł, często zapoznanych, do mało czytanych opracowań dziejów gospodarczych. Do żmudnych wyliczeń dochodów, porównania pozycji prawnej warstw społecznych, obciążeń podatkowych. Cóż wtedy zobaczymy? W drugiej połowie XVIII wieku ziemie Rzeczpospolitej dźwigały się, i to dość szybko, z gigantycznego upadku spowodowanego mało znanymi i kompletnie nie docenianymi zniszczeniami Wojny Północnej (1700-1721) i towarzyszącymi jej jeszcze przez kilka następnych lat epidemiami. Zniszczenia te, skala grabieży i straty populacyjne były większe, niż te, które spowodował powszechnie znany Potop z lat 1655-1660. Druga połowa czasów saskich przynosząca błogosławieństwo pokoju dała czas i możliwości odbudowy. Z lustracji dóbr państwowych, przeprowadzanych pomiędzy mniej więcej 1730 a 1768 rokiem wyprowadzić możemy obraz postępującego wzrostu liczby ludności, jej zamożności i dochodów. Przyrost ludności notujemy i naturalny, i migracyjny – czy uciekający do nas ze wszystkich krajów sąsiednich chłopi, przybywający z dalszych okolic Niemiec i Niderlandów „Olędrzy” (specyficzna, korzystna forma prawna, powstała wówczas dla nowych chłopskich osadników w zachodniej i północnej Polsce), ale także i nowi mieszkańcy miast przybywali tu, by znaleźć gorsze warunki? Jeśli porównać sytuację prawną i faktyczną nie-szlacheckich mieszkańców wsi i miast terytoriów granicznych – Górnych Węgier, Śląska, Brandenburgii, Pomorza Zachodniego i Prus Wschodnich, to polski chłop i mieszczanin nie wypada w nich źle. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę ich znikome, w porównaniu do sąsiadów obciążenia podatkowe na rzecz państwa. Rosły powoli, ale stale miasta i miasteczka, gęstniała sieć szkół. Wyrównaniu poziomów z sąsiadami z zachodu i południowego zachodu sprzyjały czasy wojny siedmioletniej (1756-1763), światowego konfliktu który im mocno dał się we znaki, a nam podarował czasy niezłej koniunktury. Na dostawach dla wojska rosyjskiego i austriackiego w naszym, neutralnym wtedy kraju podniosła się niejedna fortuna, a i bezpośredni producenci żywności, skór i sukna zarobili sporo.

Na taki, podnoszący się kraj spadły rozbiory. Pierwszą, widoczną i bolesną konsekwencją były granice państwowe i celne, a pamiętając o dominującej wówczas praktyce państwowego merkantylizmu i protekcjonizmu, granice szczelne i dobrze pilnowane. Dla gospodarki, współczesnym językiem mówiąc, brutalne pokawałkowanie istniejących organizmów, przecięcie dróg, łańcuchów dostaw, naturalnie ukształtowanych rynków. Do tego świadoma polityka ograniczeń, sprowadzające rolę nowych prowincji do dawcy podatków i rekruta do wojska.
Opowieści o wielkiej, modernizacyjnej roli rozbiorów możemy sobie spokojnie między bajki włożyć. Późniejsze, XIX-wieczne procesy wymuszał rozwój gospodarczy i społeczny państw zaborczych, dochodzący do nas zwykle z opóźnieniem. Ustalmy kilka szczegółów, na ile pozwala formuła notki.

Austria: Pełne odcięcie Galicji od dotychczasowych powiązań gospodarczych i handlowych, ograniczenie lokalnej produkcji soli (w interesie salin węgierskich), pełna monopolizacja handlu solą. Ustanowienie nowej sieci administracyjnej, dyskryminującej stare ośrodki i prowadzącej do ich upadku (szczególnie widoczne na przykładzie takich miasteczek jak Biecz, Pilzno, Nowy Sącz, Sambor). Dyskryminacja elementu miejscowego w administracji, urzędnicze osadnictwo niemieckie i czeskie. Likwidacja szkolnictwa parafialnego i zakonnego, z istniejących w 1750 na terenie części diecezji krakowskiej przypadłej Austrii ponad dwustu placówek w 1800 nie pozostała ani jedna, zastąpiło je 7 (słownie siedem) szkół elementarnych z niemieckim językiem nauczania, plus wegetujący uniwersytet w Krakowie. Język niemiecki był też wykładowym zdegradowanej do liceum akademii we Lwowie. Jednolite „józefińskie” ustawodawstwo wiejskie sprawiło, że o ile do rozbiorów około 60% małopolskich chłopów było oczynszowanych, już w 1780 wszyscy odrabiali pańszczyznę. Także w ”sprywatyzowanych” dawnych dobrach królewskich. Brak jakichkolwiek zachęt do inwestowania w rzemiosło i manufaktury, państwo czyni nakłady niemal wyłącznie na fortyfikacje. Skutek – Małopolska, za Rzeczypospolitej uchodząca za prowincję zamożną, o dzierżawę starostw w której ubiegali się najwięksi magnaci, zostaje Królestwem Golizny i Głodomerii.
Prusy: tu oprócz ograniczeń administracyjnych twórczo zastosowano aktywną politykę kredytową, w celu zadłużenia polskich właścicieli ziemskich, z dalekosiężnie określonym celem przejęcia własności. Brak sukcesu tej akcji wziął się nie z jej niedomogów, a klęski państwa pruskiego w roku 1806. Przemyślane i celowo przeprowadzone (na Pomorzu i w Wielkopolsce w latach 20 i 30 XIX w.) uwłaszczenie chłopów, tak zwana „pruska droga do kapitalizmu” była nie tylko efektem przemyśleń Karla Augusta von Hardenberg, ale i doświadczeń z przeprowadzonych pod panowaniem Napoleona reform w Westfalii i Księstwie Warszawskim. Nakładanych przez państwo ograniczeń, prowadzących Provinz Posen do miejsca zaplecza wyłącznie rolniczego nie da się nie zauważyć.
Rosja: wbrew stereotypom, mającym źródło w sytuacji II połowy XIX wieku, początkowo była najmniej uciążliwym zaborcą. Nie bez przyczyn – zapóźniona cywilizacyjnie, trawić nowych prowincji na sposób swoich niemieckich partnerów od razu nie była w stanie. Stąd pozostawienie w znacznej mierze dotychczasowych urządzeń ustrojowych, w części aż do lat 30. Jednak już sam napływ rosyjskich właścicieli ziemskich spowodował stopniowe pogarszanie pozycji chłopów i zacieśnianie więzi poddaństwa. Natomiast słabość rosyjskiego przemysłu i rzemiosła, uniemożliwiająca merkantylizm w stylu zachodnim, pozwoliła wręcz na burzliwy rozwój handlowch miast, zwłaszcza Mohylewa po pierwszym, zaś Mińska po drugim rozbiorze. Im głębiej jednak w wiek XIX, tym poważniejsze stają się ograniczenia dla prowincji zachodnich – od planowania sieci dróg i kolei, po koncesje na zwłaszcza mogącą mieć znaczenie militarne produkcję przemysłową. Eksperyment z Królestwem Polskim już w latach 1815-1830 nie oznaczał równouprawnienia elementu polskiego za Bugiem, kolejne akty dyskryminacyjne będące wynikiem zdławienia powstań są ogólnie znane.
Wiek XIX to całej Europie czas demograficznej i gospodarczej eksplozji, czas zmian cywilizacyjnych, w dużej mierze inspirowanych i kontrolowanych przez państwa. Przemiany społeczne rozbudowały do wielkich rozmiarów niezbędny w nowych czasach aparat – administrację, poczty, koleje, powszechne szkolnictwo, ubezpieczenia społeczne, upowszechniana ochrona zdrowia, rozbudowane wojsko. Cała tzw. „sfera budżetowa” z przyległościami, wchłaniająca wielką masę wykształconych, zwykle ponadprzeciętnie ambitnych ludzi, zapewniająca im środki do życia i możliwości awansu.

Teraz przyjrzyjmy się ówczesnym Polakom. Warunki podobne, charakter zmian taki jak od Atlantyku po okolice Uralu, a możliwości... Kto dziedziczył wystarczająco dużo ziemi czy innego majątku, mógł funkcjonować nadal, jako zmarginalizowana, prowincjonalna elita. Ale kto mógł awansować, dorobić się? Ograniczenia gospodarcze, wynikające z polityki państw utrzymujących swoje peryferie w roli militarnego przedpola, z pewnością tego nie ułatwiały. Cała sfera publiczna nie była oczywiście zupełnie zamknięta, ale dostęp do niej wybitnie ograniczony. W różnych miejscach i okresach różnie, ale zawsze. Bardzo miła perspektywa, nawet jeśli nie wymagająca deklaracji lojalności i wyrzeczenia się swojego języka – zostać wiecznym młodszym referentem, podlekarzem powiatowym czy kapitanem w zapadłym garnizonie. Jeśli ktoś przywoła świetlany przykład Królestwa Polskiego 1815-1830 z jego rzeczywiście wielkimi osiągnięciami, niech pamięta, że to lilipucie Królestwo, przyciągające wielu Polaków z innych terytoriów, liczyło sobie zaledwie 128 tys. kilometrów kwadratowych w bezsensownych granicach, obciążone nie spełnionymi obietnicami. Gospodarcze sukcesy Druckiego-Lubeckiego czy braci Łubieńskich nie raz się w tych ramach dusiły. Za społeczny przykład niech posłuży Szkoła Podchorążych, znana powszechnie uczelnia wojskowa z aż 200 słuchaczami. Nie, drodzy czytelnicy, nie coś takiego, jak sobie wyobrażacie znając współczesne realia, trzy lata i dyplom. Wstąpienie do służby, nauka w dwuletnim kursie i oczekiwanie na wakat w pułku. Najstarsi z podchorążych zbuntowanych 30 listopada 1830, przebywali w tej szkole już ósmy rok. Po 1831 roku perspektywy w królewsko-polskiej służbie państwowej stały się znacznie jeszcze szczuplejsze.
Co myślała, czuła, co mogła robić ta ogromna masa młodych ludzi, dla których ojcowskiego zagona czy warsztatu nie starczało, nie chcieli zostać Niemcami czy Rosjanami II kategorii, najchętniej wysyłanymi gdzieś na Kaukaz, Syberię czy innego Kamerunu, a nie świtał im też pomysł osiedlenia się dopiero zwyżkującej Ameryce. Paliwa nie brakowało, wystarczała niestety iskra.
Tak, własne państwo ma sens. Nie tylko w sferze imponderabiliów, ale i bardzo materialnym wymiarze. Zrozumienie, jak wiele z własnym państwem straciliśmy, skłaniało do walki o jego odzyskanie. Nawet jeśli okoliczności nie sprzyjały.

 Tekst ukazał się na Salon24.pl 30 stycznia 2023r