Po napaści Rosji na Ukrainę polityka Tuska i Sikorskiego oraz ich miłość do Putina okazały się żałosne, a wobec Polski wręcz zdradzieckie. Gdy Michał Rachoń w programie „#Jedziemy” ujawnił list Donalda Tuska do Władimira Putina (z 5 czerwca 2008 r.), nieodparte było wrażenie, że zawartą w nim argumentację skądś znamy. Jeszcze bardziej to wrażenie pogłębiło się, gdy Rachoń ujawnił też „analizę”, w którą MSZ uzbroił ówczesnego ministra tego resortu, Radosława Sikorskiego, w związku z jego spotkaniem w Moskwie z rosyjskim odpowiednikiem, Siergiejem Ławrowem. Nie to, żeby Tusk czy Sikorski nie identyfikowali się z tym, co zostało napisane. Identyfikowali się w pełni.

Ale to nie oni to wszystko wymyślili.
Wiele wskazuje na to, że ów specyficzny styl i argumentacja z listu Tuska i „analizy” dostarczonej Sikorskiemu to dzieło Jarosława Bratkiewicza, absolwenta moskiewskiego MGIMO, w MSZ od 1992 r. do 2021 r., w latach 2010-2015 dyrektora politycznego ministerstwa. Ten niepodrabialny styl Bratkiewicza rozpoznał też prof. Piotr Grochmalski, dyrektor Instytutu Studiów Strategicznych Akademii Sztuki Wojennej w Warszawie, który analizował w Polskim Radiu 24 dokumenty ujawnione przez Michała Rachonia.
W „analizie”, w którą uzbrojono Sikorskiego możemy przeczytać: „Doceniamy rolę Władimira Putina w obecnej fazie rozwoju Rosji. Świadomi jesteśmy wielkiej odpowiedzialności, jaką wziął na siebie. Chcemy być przekonani, że zamierza on czerpać z potencjału modernizacyjnego i demokratycznego, tkwiącego w narodzie rosyjskim, właściwie ukierunkowywać współzależności między demokracją a praworządnością i dyscypliną. Istotne jest, czy swoją aktywnością wpisze się w poczet tak zasłużonych dla dzieła modernizacji Rosji liberalnych polityków”.
Styl „analizy” przypomina akt założycielski Konfederacji Targowickiej: „nic innego nie zostaje, tylko uciec się z ufnością do Wielkiej Katarzyny, która narodowi sąsiedzkiemu, przyjaznemu i sprzymierzonemu, z taką sławą i sprawiedliwością panuje, zabezpieczając się tak na wspaniałości tej wielkiej monarchini, jako i na traktatach, które ją z Rzeczpospolitą wiążą. To są nasze zamiary, te abyśmy dokonać zdołali, dzielnej pomocy tej wielkiej monarchini wzywamy, która ozdobą i chlubą wieku naszego będąc, (…) szczęśliwość narodu cenić umie i im pomocną podaje rękę”.

W liście Tuska do Putina są m.in. takie zdania: „Niech mi wolno będzie wyrazić przeświadczenie, że nasza rozmowa – otwarta i rzeczowa – przyczyniła się do umocnienia atmosfery zrozumienia i zaufania między polskimi i rosyjskimi rządowymi ośrodkami decyzyjnymi. W Pana wypowiedziach dostrzegłem zarówno dążenie do poszukiwania wzajemnie korzystnych rozwiązań na wszystkich płaszczyznach kontaktów, jak i gotowość do podejmowania trudnych tematów, z uwzględnieniem wrażliwości strony polskiej”.
Tusk firmował swoim nazwiskiem styl i koncepcje jakby żywcem wyjęte z deklaracji do obywateli Rzeczypospolitej (z 14 października 1767 r.) autorstwa Nikołaja Wasiliewicza Repnina, księcia oraz generała-feldmarszałka Rosji, w latach 1764 – 1769 posła nadzwyczajnego i ministra pełnomocnego, czyli namiestnika carycy Katarzyny II w Warszawie. Repnin pisał: „Jej Cesarska Mość pragnie tylko dobrobytu Rzeczypospolitej i nie zaprzestanie udzielać jej swego wsparcia dla osiągnięcia tego celu, bez żadnej zapłaty, pragnąc tylko bezpieczeństwa, szczęścia i wolności narodu polskiego”.
W „analizie” czytamy natomiast, że „mimo licznych konfliktów w wieku XIX i XX warto przypomnieć charakterystyczny epizod, kiedy po utworzeniu w 1815 r. Królestwa Polskiego car i król polski Aleksander I nadał mu konstytucję wzorowaną na liberalnej napoleońskiej konstytucji Księstwa Warszawskiego, tym aktem Aleksander zaskarbił sobie sympatię Polaków”. Aleksander I, jeden z żandarmów Europy w ramach Świętego Przymierza, tłumiącego wszelkie ruchy niepodległościowe i wolnościowe w Europie, to faktycznie najlepszy obiekt do okazywania sympatii.

Choć to żałosne, że urzędnik MSZ kręcił polskim premierem i ministrem, jeszcze żałośniejsze jest to, kim jest sam Bratkiewicz. Będąc ważną figurą w centrali MSZ pisał kuriozalne teksty o instytucji, w której pracował, np. w „Gazecie Wyborczej”. 21 sierpnia 2021 r. napisał w „GW” hymn pochwalny o Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych (MGIMO), którego był absolwentem. W istocie chodziło o uzasadnienie pozostawania absolwentów MGIMO w polskiej dyplomacji jako najwybitniejszych fachowców, jakich można wykształcić.
Bratkiewicz przekonywał, że „wśród kandydatów [na studia w Moskwie] tzw. aktywiści PZPR ewidentnie stanowili mniejszość. Do sfery legend należy też twierdzenie, że na MGIMO szło potomstwo dygnitarzy peerelowskich”. Bratkiewicz piał z zachwytu, że „kosmopolityczny aspekt wyróżnia absolwentów MGIMO na tle zadupia arcypolskiego, gdzie beztreściwie gwarzy się w języku ‘najbardziej katolickim’ i wyjęzycza się sprawy proste jak łopata. Takie jak ‘patryotyzm’ i walka z odstępcami od niego (lewactwo, pedały); gdzie rozważa się, komu przyłożyć patriotycznie kijem bejsbolowym. Ten ‘niepodległościowy’ zagon Polaków, niezdolnych do żadnej pomysłowości i nowatorstwa, które przekraczałyby grillowanie boczku i żłopanie taniego piwa, spode łba spoziera na Europę, innowacje, postmodernizm”.
Bratkiewicz piał z zachwytu, że „MGIMO od lat 90. to proeuropejskie nastawienie i opowiadanie się za ściślejszymi związkami Rosji z Zachodem”. Nic zatem dziwnego, że „przytłaczająca większość absolwentów MGIMO wybrała po studiach pracę w polskim MSZ. I w robocie tej się sprawdzili, zwłaszcza wyróżniło się w latach 90. pokolenie 30-latków [z Bratkiewiczem na czele], którzy jednoznacznie wsparli kompetentną pracą wielki wysiłek, aby nawę polskiej dyplomacji przesterować na zachodni kierunek strategiczny. Na członkostwo Polski w NATO i Unii Europejskiej. (…) Wielu z nich w III RP szybko awansowało dzięki tym przymiotom na stanowiska dyrektorskie w centrali MSZ oraz ambasadorskie za granicą”. Innymi słowy, gdyby nie absolwenci moskiewskiego MGIMO, Polska nie znalazłaby się w NATO i UE.
 

 W styczniu 2017 r. MSZ ujawniło notatkę z marca 2008 r., która - w ocenie ówczesnego szefa resortu Witolda Waszczykowskiego - „była początkiem porzucania przez rząd Donalda Tuska polityki proukraińskiej na rzecz polityki prorosyjskiej”. Dokument „Tezy o polityce RP wobec Rosji i Ukrainy” z 4 marca 2008 r. podpisał nie kto inny, jak ówczesny dyrektor Departamentu Wschodniego MSZ Jarosław Bratkiewicz. A zachwycił się nim ówczesny szef MSZ Radosław Sikorski. To pokazuje, że pod rządami koalicji PO-PSL i podczas obecności Sikorskiego w MSZ karty rozdawali i wpływali na strategię resortu „dobrzy fachowcy” z czasów minionych. Tacy jak Jarosław Bratkiewicz.
Witold Waszczykowski oceniał dokument Bratkiewicza jako koronny dowód przestawienia polskiej polityki zagranicznej na prorosyjskie tory: „Polska była pełnoprawnym członkiem UE i NATO, a obowiązkiem polskiej dyplomacji było forsowanie w tych organizacjach poglądów i interesów RP, a nie dostosowywanie polityki polskiej do jakieś wypadkowej poglądów, interesów innych państw członkowskich pod taką retoryczną przykrywką, że to są poglądy UE lub NATO. (…) Autorzy nieświadomie czy świadomie przyznawali Rosji specjalne prawa w odniesieniu do naszego regionu i to zaczyna się dopiero dzisiaj [w 2017 r.] zmieniać”. Ukraina była „stygmatyzowana, natomiast Rosja potraktowana jako kraj, który nie zagraża, który jest rezerwuarem surowców, który ma chęć współpracy. (…) Totalnie fałszywą tezą jest to, że Rosja nie będzie skłonna podjąć ryzyka zderzenia ze zjednoczoną Europą i Zachodem, już po kilku miesiącach mieliśmy Gruzję, a teraz od trzech lat wojnę na Ukrainie” – mówił Waszczykowski.
W dokumencie sygnowanym przez Bratkiewicza można było przeczytać: „Jeśli obecne władze rosyjskie świadome są ograniczonych możliwości oddziaływania na Polskę, to i polityka polska wobec Rosji powinna uwzględniać powyższe ograniczenia i uwarunkowania. Nie uzasadniają one żadną miarą zaniechania naszej aktywności na kierunku rosyjskim. (…) Ożywiony dialog z Rosją stanowi samorzutną wartość polityczną dla Polski. (…) Polskie zaniechania i eskapizm w polityce wobec Rosji (jak w czasach rządów PiS) uznać należy za przejaw nie ‘twardej dyplomacji’, lecz małostkowych polskich kompleksów, dyletantyzmu i bojaźni, swoistej ‘postawy kamerdynerskiej’ wobec dziejów”.
Tusk i Sikorski słuchali Bratkiewicza niczym wyroczni i podążali za jego wskazaniami. W efekcie polityka zagraniczna Tuska i Sikorskiego brała pod uwagę jego zalecenia, nawet po katastrofie smoleńskiej. Rosja była partnerem i punktem odniesienia, a nawet przedmiotem pożądania. Wkrótce po umizgach i miłosnych deklaracjach wobec Putina okazało się, że Tusk z Sikorskim dali z siebie zrobić chyba nie tylko użytecznych idiotów. Po napaści Rosji na Ukrainę ich polityka i miłość okazały się nie tylko żałosne, ale wręcz wobec Polski zdradzieckie. Dlatego teraz robią wszystko, żeby niewygodne fakty wygumkować, a o miłości zapomnieć. I ogłosić się pierwszymi wrogami Rosji i Putina. Na ich nieszczęście archiwa nie płoną.

Tekst ukazał się na portalu wPolityce.pl 22 wrzesnia 2022r