Słownikowo słowo szczęście ma dwa znaczenia. Ogólny stan radości, ale też pomyślny zbieg okoliczności. Oba znaczenia dobrze opisują występ polskich piłkarzy w Katarze. Trudno nie czuć szczęścia, gdy Wojciech Szczęsny broni kolejne rzuty karne, Robert Lewandowski ma łzy w oczach, a Polska wychodzi z grupy na wielkim turnieju. Ale trudno też nie czuć roli, jaką odgrywa w tym szczęście.
Film “Fuks” to nie jest żadne wielkie kino, ale z różnych względów mam do niego na tyle duży sentyment, by pamiętać, że Maciej Stuhr nie przyszedł obrobić willi swojego nielubianego ojca kompletnie nieprzygotowany. Naprawdę miał talent, plan, znał się na rzeczy i starannie wszystko przemyślał. Gdy jednak staje przed ostatnim sejfem, znajduje w nim zabezpieczenie, którego się nie spodziewał.

Szybko przelicza w głowie miliony możliwych kombinacji, a wiedząc, że czas upływa, decyduje się w końcu losowo wbić jedną z nich. Trafia. A potem zdębiałemu ojcu mówi, że jeśli drzwi, które ma odkupić matce, nie będą ładne, zrobi to jeszcze raz. Sympatyczna bajka, która coś jednak mówi o naturze człowieka. Nawet jeśli odniósł sukces dzięki nieprawdopodobnej konfiguracji, zaledwie chwilę potem jest skłonny wierzyć, że zrobił to dzięki swoim szczególnym mocom. I myśli, że gdyby tylko zechciał, byłby w stanie zrobić to drugi raz. Mimo że w kluczowym momencie planu zadziałał czysty fuks. Szczęście nie sprzyja lepszym. Nie sprzyja nikomu. Szczęście to szczęście.

Czysty los, przypadek.

Pisanie o reprezentacji Polski, która pierwszy raz od 36 lat wyszła z grupy mistrzostw świata, okazuje się zajęciem wyjątkowo niewdzięcznym. Z jednej strony nie sposób potępiać w czambuł trenera i drużynę, którzy osiągnęli wynik, będący w naszych warunkach sukcesem. Z drugiej, pomijanie wszelkich okoliczności, w jakich do tego doszło, byłoby oszukiwaniem samych siebie i wszystkich wokół. Tak, Czesław Michniewicz odrobił zadanie domowe, pracował najrzetelniej, jak mógł i wraz z zawodnikami zrobił wszystko, by przygotować się do mundialu jak najlepiej. Ale na końcu zupełnie spontanicznie wbił kod, który jakimś cudem okazał się trafny. A właściwie ktoś wbił ten kod za niego, przed nim tylko otworzyły się nagle drzwi. Pisanie o przypadku w futbolu jest jawnym umniejszaniem zasług trenera i piłkarzy. Ale niepisanie o przypadku w futbolu byłoby pomijaniem czynnika, który nierozerwalnie wiąże się z tą dyscypliną. A o tym, że Polska dalej gra w mundialu, oprócz zasług trenera i piłkarzy, zadecydowała seria korzystnych splotów okoliczności.

KOSMICZNY SZCZĘSNY

Do pocztu polskich szczęśliwych zdarzeń, które potoczyły się w dobrą stroną, choć mogły w złą, można by zliczyć wiele momentów z tej fazy grupowej. Począwszy od jej bohatera, czyli Wojciecha Szczęsnego. To bardzo dobry bramkarz, od ponad dekady, utrzymujący się na poziomie liczących się klubów świata. Bardzo dobry bramkarz z tego poziomu za ostatnich pięć sezonów wykręcił wynik +0,11 goli, przed którymi chroni drużynę na mecz. Czyli mniej więcej raz na osiem spotkań zapobiega utracie bramki, która przy przeciętnym bramkarzu by padła. Wojciech Szczęsny z mundialu chroni zespół średnio przed 1,2 (!) gola na mecz, co oznacza, że przebija swoją średnią z ostatnich pięciu lat dziesięciokrotnie. Szczęsny niewątpliwie wpadł w trans, jest w dobrej formie, ale też po prostu broni ekstremalnie szczęśliwie. W zatrzymywaniu rzutów karnych jest naprawdę dobry, nie dał się z nich pokonać już 26 razy w karierze. Ale jednocześnie 61-krotnie dał się pokonać. Czyli normalny Szczęsny puszcza dwie trzecie rzutów karnych, a nie broni dwa z rzędu mecz po meczu.

OSZCZĘDZONY CASH

A Matty Cash? Można narzekać, że sędziowie gwizdali przeciwko Polsce na tym turnieju miękkie rzuty karne. Ale nie sposób nie zauważyć, że równocześnie oszczędzili Casha w kluczowym meczu z Arabią Saudyjska, nie wyrzucając go z boiska już w pierwszej połowie. Jego ewentualne wykluczenie skomplikowałoby pewnie nie tylko sam mecz z Arabią Saudyjską, ale też wpłynęłoby na to, jaka byłaby sytuacja w tabeli fair play przez ostatnich kilkadziesiąt minut trzeciego meczu. Całkiem niewykluczone, że to Polacy musieliby atakować, a Meksykanie skupiliby się na obronie korzystnego wyniku. Całkiem niewykluczone, że to Meksykanie szykowaliby się dziś do spotkania z Francją. Polski obrońca miał furę szczęścia.

WSZYSCY JESTEŚMY KIWIORAMI

Każdemu z polskich zawodników można z tych trzech meczów znaleźć kilka takich momentów. Jakub Kiwior, który przy stanie 0:2 z Argentyną fatalnie podał w kierunku własnej bramki, mówił potem, że pozostało mu tylko patrzeć na rozwój wydarzeń i modlić się, żeby rywal zmarnował sytuację. Można by to rozciągnąć na całą drużynę. Polacy nad bardzo nielicznymi rzeczami mieli w środę kontrolę. Mogli się jedynie modlić, by inni coś zrobili za nich. I można się oczywiście cieszyć, że się udało. Ale jest to jak radość z wyrzucenia sześciu jedynek w grze w kości. Można chuchać na dłonie, można nimi potrząsać, lecz ostatecznie nie ma się absolutnie żadnego wpływu na to, że wypadł akurat tak skrajnie nieprawdopodobnie korzystny wynik. Faza grupowa niewątpliwie przyniosła więc polskim kibicom powody do świętowania. Jednak nie przyniosła powodów do dumy.

NAJWĘŻSZA DRUŻYNA MUNDIALU

Trudno ją czuć po spotkaniu, w którym praktycznie wszystko, co zależało od Polaków, poszło nie tak. Przedmeczowe zapowiedzi Michniewicza o tym, że nie można grać z Argentyną na 0:0, nijak się miały do rzeczywistości. Polacy od początku byli nastawieni tylko i wyłącznie na przetrwanie. Wszelkie próby zawiązania akcji ofensywnych rozbijały się już o każdą najmniejszą przeszkodę — przyjęcie piłki, celne pierwsze podanie po przechwycie. Nawet Robertowi Lewandowskiemu z rzadka udawało się utrzymać Polaków przy piłce. Całą uwagę polscy zawodnicy poświęcali utrzymywaniu zwartości ośmioosobowego bloku, którym się poruszali.
Przez całą pierwszą połowę pilnowali, by linie obrony i pomocy były możliwie blisko siebie, niemal nie opuszczając szerokości pola karnego, a nawet światła bramki. FIFA zmierzyła, że w głębokiej obronie, między najbardziej wysuniętym a najbardziej cofniętym polskim zawodnikiem były średnio tylko 23 metry. A między najbardziej skrajnymi zawodnikami na bokach zaledwie 33. Polacy bronili więc na przestrzeni zaledwie 759 metrów kwadratowych. Tylko Tunezyjczycy w meczu z Francuzami skupili się na jeszcze mniejszej powierzchni. Nikt na turnieju nie ustawił się natomiast na razie węziej od Polaków, co miało zapobiegać przeszywającym podaniom między obrońcami. Jednocześnie jednak oznaczało, że na skrzydłach Argentyńczycy mieli mnóstwo przestrzeni, którą wykorzystywał zwłaszcza Leo Messi, rzucając piłki do wbiegającego lewą stroną Acuni. To typ wejść przećwiczony już wielokrotnie w Barcelonie z Jordim Albą. Jednak argentyński lewy obrońca nie był w stanie w pełni ich wykorzystać.

OMIJANA OBRONA

Odpuszczenie boków miało przynieść uszczelnienie środka i rzeczywiście Argentyńczycy mieli trudności z graniem między liniami i przeszywaniem polskiej obrony. Raczej musieli ją omijać, niż przechodzić przez jej środek. I tak stwarzali jednak mnóstwo sytuacji. Sposób, w jaki Szczęsny obronił rzut karny Messiego, przyćmił oczywiście wszystko, co działo się wcześniej i później, ale i przed jedenastką bramkarz miał już do wybronienia kilka sytuacji. Polacy zmniejszali liczbę sytuacji Argentyńczyków, ale nie zapobiegali im. Ostatnie parę minut, które po obronionym karnym pozostały do przerwy, rozegrali fatalnie, błagając jedynie o końcowy gwizdek, ale szczęśliwie do niego dotrwali.
BŁĘDY REZERWOWYCH
W przerwie Michniewicz wprowadził na boisko dwóch skrzydłowych, z jednej strony chcąc pewnie mieć lepsze i bardziej wypoczęte opcje do kontrataków, a z drugiej poszerzyć nasz sposób bronienia, by lepiej zabezpieczyć boki. Można też było kalkulować, że mając świadomość, że po jego stronie gra ktoś szarpiący do przodu, Acuna będzie się trochę bardziej hamował w zapędach ofensywnych. Polacy nie zdążyli tego jednak sprawdzić. A błąd, który zapoczątkował serię niefortunnych zdarzeń, popełnił Jakub Kamiński, odsłaniając przestrzeń do podania wzdłuż linii bocznej. Kilka sekund później, po tym, jak dośrodkowanie nie zostało zablokowane przez Bartosza Bereszyńskiego i Jakub Kiwior nie doskoczył odpowiednio szybko do rywala w polu karnym, Polska straciła pierwszego gola na mundialu. Przy drugim też błąd popełnił zresztą zawodnik wprowadzony na boisko, bo Michał Skóraś zbyt łatwo pozwolił przeciwnikowi przedrzeć się przez środek polskiego szyku. Sprawa wymknęła się spod jakiejkolwiek kontroli.

GRA Z TELEFONEM PRZY UCHU

Dla Polaków zaczęła się najdziwniejsza faza meczu. Z jednej strony wyniki 0:2 i 2:0 dla Meksyku w równolegle toczonym starciu oznaczały, że Polacy zależeli w dużej mierze od tego, czy Meksykanie dadzą radę strzelić kolejne gole, z drugiej akurat te konkretne rezultaty jeszcze dawały Polakom awans. Powstawał więc dylemat, czy próbować strzelić gola i odzyskać kontrolę nad wydarzeniami, ale jednocześnie ryzykować stratę kolejnego, spychającego ich na trzecie miejsce. Polacy wybrali czekanie na to, co się wydarzy, zwłaszcza że argentyński napór po dwóch golach też trochę zelżał. Musieli jedynie pilnować, by nie stracić trzeciej bramki i nie łapać żółtych kartek, bo to na nich przez kilkadziesiąt minut wisiał awans do kolejnej rundy. Michniewicz wykazał się przezornością, zdejmując Grzegorza Krychowiaka, którego ewentualna druga żółta kartka wywróciłaby hierarchię w grupie. Jednocześnie przez problemy zdrowotne Bartosza Bereszyńskiego musiał wpuścić Artura Jędrzejczyka zawsze zwiększającego ryzyko otrzymania indywidualnej kary.

40 MINUT BEZ STRZAŁU

Świadomość, że nieprawdopodobny wariant, iż o awansie zdecyduje klasyfikacja fair play, zaczyna naprawdę wchodzić w życie, też pewnie nie ułatwiła bronienia się przeciwko Argentynie. Wszystko trzeba było robić ostrożnie i delikatnie. I nastawiać się na napłynięcie wieści o golu dla Meksyku, który sprawiłby, że zespół nie miałby już wyboru i musiałby ruszyć do ataku. To jednak nie nastąpiło. Wyszło więc na to, że mecz się skończył, a Polacy nie zrobili w nim nic, by w jakiś sposób strzelić gola. Nawet w meczu z Meksykiem, w którym ofensywa kulała, była jedna świetna okazja bramkowa. Tym razem jedyną wartą odnotowania był strzał Kamila Glika głową po stałym fragmencie gry. Po stracie drugiego gola Polacy nie oddali już choćby jednego strzału. Ostatni miał miejsce w 53. minucie. Celnego przez cały mecz nie było ani jednego. Ani razu nie udało się też Polakom przełamać (podaniem lub dryblingiem) linii defensywnej rywala. To pierwsza taka sytuacja na tym mundialu. Nawet Kostaryce z Hiszpanią raz się udało.

PRZECIEKAJĄCA OBRONA

Ofensywy w tym meczu nie było, ale czy można szczególnie chwalić defensywę po porażce 0:2, przy której pozostawało wrażenie, że gdyby Argentyna do awansu potrzebowała czterech goli, to by je strzeliła? Nawet przy zdjęciu nogi z gazu przez ostatnie pół godziny, rywale uzyskali wynik bramek oczekiwanych na poziomie 3,62 (wg WyScout). Adekwatna do liczby sytuacji byłaby więc utrata gdzieś trzech-czterech goli. To najwyższy wynik na tym mundialu. Nawet Kostaryka w przegranym 0:7 meczu dopuściła rywala do sytuacji wartych 2,79 xG. Iran Anglię przy wyniku 2:6 do xg 1,56. Japonia Niemców do 2,58. Pod względem sytuacji, do których dopuszczono rywala, był to najgorszy dotychczasowy występ jakiejkolwiek drużyny na tym mundialu. Trudno więc chwalić obrońców, grę defensywną czy plan trenera. Można chwalić jedynie bramkarza. I dziękować, że puścił tylko dwa gole, co akurat wystarczyło do awansu.

WSZYSTKO ZAWDZIĘCZANE INNYM

Za sposób, w jaki zagrali z Meksykiem, Polacy zebrali zasłużoną krytykę, ale wówczas można było jeszcze bronić trenera i drużynę, że w fatalnym stylu, ale coś jednak wywalczyła. Nie straciła gola. Miała sytuację z rzutu karnego. Przełamała zaklęty krąg polskich turniejów w XXI wieku, co mogło mieć niedoceniany efekt psychologiczny, zdejmując z piłkarzy potężny balast. I ostatecznie punkt wówczas dopisany okazał się cenny. W meczu z Argentyną Polacy osobiście nie wywalczyli nic, poza tym, że szczęśliwie uniknęli cięższego lania. Najważniejsze wydarzenia dla losów awansu rozegrały się jednak na innym stadionie. To smutne, ale nawet po meczu, który dał tak wyczekiwane wyjście z grupy na mundialu, poza bramkarzem trudno kogokolwiek pochwalić indywidualnie albo powiedzieć, że którymś z aspektów Polacy dobrze wyglądali na tle Argentyńczyków.

REAKCJA NA SUKCES

Jeśli o klasie sportowca decyduje w dużej mierze umiejętność zareagowania na niepowodzenie, od Polaków, mimo że de facto odnieśli sukces, należałoby teraz paradoksalnie oczekiwać reakcji. Podrażnienia ambicji. Pokazania, że jednak potrafią grać inaczej. Po słabym meczu z Meksykiem przyszedł lepszy z Arabią Saudyjską, który znów sprawił, że Polacy grali z Argentyną ze sporym obciążeniem psychicznym, by nie zepsuć szansy będącej tak blisko. Teraz jednak obciążenia psychicznego już być nie powinno. Ten zespół w kwestii wyniku na mundialu już osiągnął więcej niż kilka pokoleń przed nim. Czesław Michniewicz obronił, a wręcz umocnił legendę trenera-zadaniowca. Robert Lewandowski strzelił gola na mundialu, Wojciech Szczęsny został bohaterem wielkiego turnieju. Wszyscy przełamali więc różnego rodzaju polskie kompleksy zarówno drużynowo, jak i indywidualnie. W meczu z Francją nikt już niczego się po nich nie spodziewa ani niczego nie oczekuje. Dlatego dobrze by było wreszcie zobaczyć w nim jakieś zalążki luzu, radości, innej gry. Przepaść indywidualna jest zbyt duża, by nawet skrajnie defensywna gra w którymś momencie rywalizacji z Francją nie przeciekła. A skoro tak, może warto po raz pierwszy na tym turnieju pomyśleć o sposobie, w jaki ten mecz rozegramy, a nie tylko o jego wyniku. Tak, by była okazja na tych mistrzostwach poczuć nie tylko radość, którą szczęśliwie dostaliśmy, ale też dumę.

TEKST UKAZAŁ SIĘ NA PORTALU: WESZŁO.COM