W związku z 85-tymi urodzinami jednego z najwybitniejszych polskich aktorów – Ryszarda FILIPSKIEGO, przypominamy wywiad udzielony dokładnie 20 lat temu, w 1999 roku, red. Konradowi RĘKASOWI, opublikowany na łamach tygodnika „Myśl Polska”.

KONRAD RĘKAS: Przeglądając „Gazetę Wyborczą”, wspomnienia niektórych aktorów i reżyserów, a także PRL-owskich bossów od kultury – można by ułożyć opowieść o „strasznej Czarnej Sotni kultury polskiej”.

Stanowiłyby ją: Teatr Jednego Aktora EREF-66, „Hubal”, Zespół Filmowy PROFIL, Teatr Ludowy w Nowej Hucie (w latach 1974-80), „Zamach Stanu”, Zespół Filmowy KRAKÓW… W szczególny sposób łączył Pan te wszystkie przedsięwzięcia i inicjatywy? Czym zasłużył Pan na tak żywą pamięć Michnika, Tejchmy, Wajdy i innych?

RYSZARD FILIPSKI: W gazetach i tzw. mediach plecie kto chce i co chce, jeśli mu tylko na to pozwolą. Cenzura „demokratycznie się zdecentralizowała”, przeniosła się z ulicy Mysiej w Warszawie do mózgów poszczególnych redaktorów naczelnych, a ci dokładnie wiedzą co wolno a co nie, jakie należy wyrażać opinie, aby utrzymać się na znaczącym stołku. Dziś dziennikarstwo jest zawodem solidnie sprostytuowanym. Nieważne co jest prawdą, należy tak pisać, by się nie narazić kolesiom z etosu, ich nieopanowanej, nieznanej chrześcijaństwu nienawiści. Niech sobie polski papież mówi o miłosierdziu, zgodzie narodowej, miłości – nic z tego nie wyniknie. Papież wyjechał, można spokojnie do szuflad odłożyć okazjonalne akcesoria: różańce, Ewangelie, książeczki do modlenia i z dobrym, katolickim samopoczuciem, spokojnym sumieniem wrócić do wykoślawiania prawdy, popluwania na tych, dla których Polska zawsze będzie niewymienialną ojczyznaą, nawet wtedy, gdy się utopi w lochach Wspólnej Europy.

    Wymienia Pan trzy nazwiska. Pana Michnika nie znam osobiście, z towarzyszem Tejchmą raz wymieniłem uścisk dłoni, gdy przypinał mi Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, a z panem Wajdą spotkaliśmy się kilkakrotnie na planach filmowych, kolaudacjach czy przy wspólnym stole szefów Zespołów Filmowych. Nie wymienialiśmy poglądów, nie znamy się, nic o swoim myśleniu nie wiemy. Jeśli to właśnie oni zaliczają mnie do „strasznej Czarnej Sotni kultury polskiej” to znaczy, że należy im pogratulować wyobraźni, bo co by się nie powiedziało – wyobraźnia to rzecz cenna.

KR: EREF-66 to pisane i wystawiane przez Pana sztuki o sprawach narodowych. Zarzucano Panu antygermanizm i antysemityzm. Skąd dobór tak ważkich tematów Pana dzieł?

RF:Helmut Kohl powiedział ponoć, że o ziemiach po wojnie przez Polaków odzyskanych należy pamiętać, myśleć, lecz nie należy o nich mówić. Rzeczywiście, zrobiłem dwa spektakle w historycznej panoramie mówiące o stosunkach polsko-niemieckich. „Raport z MonachiumAndrzeja Brychta odbił się szerokim echem, stał się wydarzeniem kulturalnym w kraju, co świadczyło również o ówczesnym zapotrzebowaniu na taki temat. „Timeo Danaos” – tekst częściowo własny, częściowo oparty na XV-wiecznych traktatach politycznych Pawła Włodkowica wygłoszonych na Soborze w Konstancji. Okazja wtedy była, bo właśnie Gomułka podpisał istotny traktat z Niemcami. Po prostu, przypomniałem na tę okoliczność, że pierwsze hasło eksterminacji Polaków padło na początku XV wieku. Wygłosił je dominikanin Jan Falkenberg, a brzmiało ono: „Polonorum et eorum Regis exterminationem”, czyli „Polaków i ich króla wyrżnąć!”. Chciałem wówczas popsuć nieco prasową radość z okazji kolejnego, w perspektywie mało znaczącego gomułkowskiego osiągnięcia. Oba spektakle nie były „antygermańskie”. Z naiwną prostotą mówiły jak było, nic więcej!

Otoczka „antysemityzmu” wokół mojej osoby wzięła się ze spektaklu „Ja i mój brat”. Wrzeszczeli wówczas ci, którzy na oczy tego przedstawienia nie widzieli; mówił on o martyrologii żydów, podkreślał z szacunkiem i głębokim zrozumieniem tragedię eksterminowanego narodu i ukazywał we właściwym świetle działalność żydowskiego gestapo, policji żydowskiej, tzw. Trzynastki Gancwajcha. Tekst ten oparłem na sprawdzonych dokumentach, tych samych, którymi posłużył się minister Władysław Bartoszewski, gdy wespół z Zofią Lewinówną pisał książkę „Ten jest z ojczyzny mojej”. Nigdy nie słyszałem, żeby Bartoszewskiemu zarzucano antysemityzm… Widocznie do mówienia prawdy wyznacza się odpowiednie osoby, inaczej tej nagonki nie potrafię wytłumaczyć.

KR: Bohdan Poręba wspomina, że Pana osoba była jednym z głównych powodów ataków na „Hubala”. Jak Pan wspomina pracę nad filmem, który współtworzył, a który odegrał tak wielką rolę w życiu i kulturze Narodu?

RF: To prawda. Obaj z Porębą mieliśmy spore kłopoty, walczyliśmy ostro, bo było warto. „Hubal” miał tak wielkie powodzenie nie tylko z powodu dobrze zagranej roli. Znaczenie tego filmu polega na tym, że przeciwstawił się tzw. „polskiej szkole filmowej”, szkole prześmiewców i szyderców, tych, którzy kpili z bohaterstwa narodu polskiego. Uczył szacunku, zachowania w pamięci i dobrej sławie tych, którzy oddali za nas życie. Dlatego rzucano nam kłody pod nogi. Widocznie jednak łapska mieli za krótkie, bo nie dali rady i „Hubal” powstał.

KR: Mnożyły się przeciw Panu ataki. W 1976 r. Czeczot opublikował w „Literaturze” Pana karykaturę w stroju esesmana – skończyło się sądem. Gdy Wajda pisał w „Ekranie”, że większość Polaków to antysemici – dawano jako przykład Pana, „anty-Wajdę”. W swych „Kulisach dymisji” minister Tejchma wspomina, że atakowało Pana zarówno kierownictwo Teatru Starego, jak i sekretarz KW Drapich. Niedawno obecny dyrektor Teatru Ludowego w Nowej Hucie i radny Unii Wolności, Jerzy Fedorowicz [dziś senator PO - KR] tłumaczył się „Gazecie Wyborczej” z „ciemnego okresu w historii sceny”, gdy kierował nią „polski nazi” – Filipski… Pan też odgryzał się oponentom?

RF: Tak, odbył się proces w Warszawie. Nie wycofałem się z niczego, mimo próśb Gierka, przekazywanych mi przez Łukaszewicza. Próbowali ze mnie zrobić faszystę, proces przegrali, mimo, że przeciwko mojemu prywatnemu oskarżeniu stanął późniejszy premier Jan Olszewski, wówczas w nieco innym… garniturze. Zapłacili sporo pieniędzy na Centrum Zdrowia Dziecka. Ot, zabawne wspomnienie, nic więcej…

Ataki na mnie kierownictwa Teatru Starego? O niczym takim nie słyszałem. Odszedłem sam, na własne żądanie, mimo, że Zygmunt Hübner usiłował mnie zatrzymać. Również nic mi nie wiadomo o atakach sekretarza Drapicha. Wita Drapicha wspominam z szacunkiem, więcej on miał kłopotów ze mną niż ja z nim. Drapich nie miał wtedy łatwego życia w tamtych czasach. Dzięki takim jak on Polska była mniej czerwona niż mogła być. Dzięki niemu mogła działać i Piwnica pod Baranami i eref-66. Dziś to niemodne dobrze mówić o sekretarzu Komitetu Wojewódzkiego. Jednak czynię to z ludzkiego obowiązku, aby choć w ten sposób dać świadectwo prawdzie.

W Pańskim obszernym pytaniu znalazło się także nazwisko dyrektora Teatru Ludowego w Nowej Hucie, Fedorowicza, który powiedział o mnie – o czym nie wiedziałem – „polski nazi”. Zabolało!

Gdy anonimowi szczekacze z warszawskiej elitki przypinają mi różnego rodzaju łatki – nie sięga to nawet moich butów, lecz gdy mówi to Fedorowicz, którego od dziecka znam dobrze, a i on powinien wiele o mnie wiedzieć – to boli! Przyjaźniłem się z jego ojcem, Eugeniuszem. Czterdzieści lat temu, w krakowskim Teatrze Rozmaitości grywaliśmy razem wiele razy. Przesiadywaliśmy w teatralnym bufecie, wspominali okupację niemiecką. Opowiadałem mu jak we Lwowie puchły mi nogi z głodu, jak mi faszyści ojca z domu wyciągali. On mi mówił o swoim oddziale akowskim na Podlasiu, jak rozbijał banki i poczty niemieckie; jak za stalinowskich czasów, na Ziemiach Zachodnich ukrywał się przed bezpieką pod zmienionym nazwiskiem. Gdy umierał bywałem przy łożu jego śmierci codziennie, a dziś jego syn mówi o mnie „nazi”… Cóż, dyrektor Fedorowicz jest aktorem słabiutkim, do dziś nie pozbył się regionalnego akcentu, gada jak „chłopaki ze Zwierzyńca czy Kleporza”. Jako reżyser też niczym specjalnie się nie zaznaczył; żeby sobie zasłużyć na benefis u towarzysza Jasińskiego musi się wspinać po czyichś plecach, najlepiej po plecach przyjaciela jego ojca. Takich synów mają dzisiaj akowcy!

KR: O „Zamachu Stanu” pisano, że „dobrze w nim pokazano tylko endeków i komunistów”. Obrazili się tak czciciele marszałka, jak i ówcześni oficjalni historycy. Efekt – do dziś blokada na ekranach telewizyjnych. Znowu więc – czy warto było iść przeciw wszystkim?

RF: W „Zamachu Stanu” jest tylko jedna scena Komunistycznej Partii Polski, zresztą w treści naświetlona pejoratywnie. Zwrócono na nią uwagę pewnie dlatego, że scenę tę znakomicie zagrali zaproszeni przeze mnie aktorzy z Teatru Żydowskiego.

Jeśli chodzi o endeków, pewnie boli scena, w której oficerowie nasłani przez marszałka, pobili ministra Zdziechowskiego, bo udowodnił na Komisji Budżetowej, że Piłsudski ukradł 8 milionów dla BBWR-u.

KR: Między innymi przez sprawę „Zamachu Stanu” rozbito Zespół Filmowy KRAKÓW. Tym razem, obok Pana, głównym obiektem ataków był Ryszard Gontarz. Po okresach Tejchmy i Łukaszewicza/Wilhelmiego, na czas „Solidarności” dyktaturę nad kinematografią przejmował Andrzej Wajda. Czym wyróżniały się te „demokratyczne i liberalne” rządy?

RF: Zespół Filmowy KRAKÓW żył krótko. Powstał jeden film fabularny i pięć telewizyjnych, które do dziś leżą na półkach – i oczywiście telewizyjny „Zamach Stanu”. Ataki na ten film były raczej mizerne, bo „Zamach…” merytorycznie przygotowany był nienagannie. O specjalnych atakach na scenarzystę, Ryszarda Gontarza, nic nie wiem. Gontarz był atakowany za publicystyczną działalność w marcu 1968 r.

Mówi Pan, że dyktaturę nad kinematografią po Tejchmie, Łukaszewiczu przejął Andrzej Wajda. Sądzę, że Pan się myli. Andrzej Wajda rządził kinematografią za komuny i rządzi teraz.

KR: Cezurą dla wielu dzisiejszych artystów – jest okres tzw. „Bojkotu” Co i z kim robili wcześniej – ma zostać zapomniane wobec ich solidarnościowego oczyszczenia. Za to skazani mają być wszyscy, którzy w tej szopce nie uczestniczyli. Jak Pan pamięta tamten czas?

RF: Ma Pan rację. Bojkot aktorów był szopką. Komedianci chcieli sobie choć przez chwilę pograć bohaterów – w życiu, nie na scenie. W proteście „Solidarności” chodziło o chleb, wolność słowa, zrzucenie kajdan uzależniających kraj od obcego mocarstwa. Bojkot aktorów był o tyle głośny, ile go wywrzeszczeli sami aktorzy.

Aktoreczka, której popiersie stoi w gabinecie prezesa ZASP-u powiedziała z wdziękiem, że skończył się w Polsce komunizm. Jak mogło się skończyć coś, czego w Polsce nigdy nie było. Dziś już się nie pamięta, że to właśnie przyjaciele: Amerykanie i Anglicy wepchnęli nas w łapy Stalina. A my? My we wspólnym bloku „komunistycznej” biedy odbudowaliśmy z powojennych gruzów kraj, na tyle, ile starczyło sił dbaliśmy o wykształcenie dzieci, ich zdrowie, o jaką taką pracę dla wszystkich, chroniliśmy wiarę i patriotyzm. Myślę, że większa chwała niż protestowi „Solidarności” należy się narodowi polskiemu, Kościołowi, takim ludziom jak kardynał Wyszyński. Potrafiliśmy przetrwać, nie daliśmy się zdusić, żadnej urawniłowki nie było, bośmy się nie dali. A Pan mi każe wspominać bojkot aktorów… O czym tu mówić, o bojkocie pajaców?

KR: Sytuacja się odwróciła. Na artystyczną śmierć i zapomnienie skazano wszystkich „splamionych współpracą” z Panem, z Porębą. Pan też zniknął z ekranu i sceny. Jak się Pan czuje żyjąc z tym wyrokiem?

RF: Sam odszedłem, sam wydałem na siebie wyrok, nie mam do nikogo żalu. Dzisiejszą rzeczywistość opisują twórcy o miernych talentach. Mają staro-nowe układy, więc tną sprawdzone autorytety, bo na ich tle nie mogliby błyszczeć. Wystarczy porównać treść, styl, intelekt Żukrowskiego, Dobraczyńskiego z banalistyką Szczypiorskiego, by zrozumieć w czym tkwi sedno odsyłania w zapomnienia wielkich naszej współczesnej literatury. Peerelowski okres był złotym okresem dla kultury polskiej. Jeśli twórca nie tykał „kierowniczej roli partii” i „dozgonnej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim”, jeśli był inteligentny mógł pisać, tworzyć, mówić o wszystkim. I tworzyli! Konwiccy, Szczypiorscy, Szymborskie. Ta ostatnia nieco mniej, bo przez 50 lat (jeśli nie liczyć twórczości stalinowskiej) wyszło spod jej pióra półtora wiersza. Jak sądzę, nie z powodu prześladowań, raczej z okresowej niemocy twórczej.

KR: Nie zrezygnował Pan ze sztuki. Opublikował Pan pierwszą powieść, „Mzehomo”. Czy podróż w głąb człowieka i człowieczeństwo to efekt odwrócenia się od spraw publicznych?

RF: Moja powieść mówi o ginącej ziemi i człowieku jakim jest teraz. Mówi także o poszukiwaniu nowej idei, gdyż – nie tylko moim zdaniem – świat zachodni, kultura zachodnia – chyli się ku upadkowi. Demokracje takie, jakie są w poszczególnych państwach – nie wytrzymują próby XXI wieku. Administracyjne, siłowe scalanie państw nic dobrego nie przyniesie. Bałkany i Kaukaz są tego przykładem. Podróż w głąb człowieka i człowieczeństwa powoduje wnikliwsze i precyzyjniejsze widzenie doczesnych spraw publicznych, a nie odwracanie się od nich.

KR: Kilkakrotnie spodziewano się, że zajmie się Pan polityką, że znajdziemy Pana na listach wyborczych. Nie zdecydował się Pan na taki krok. Czemu? Czy zmieni Pan zdanie?

RF: Nigdy nie piastowałem ważnych stanowisk politycznych, mimo że politykę nieco znam. Dziś tym bardziej nie mam zamiaru uczestniczenia czynnego w polityce. Nie nadaję się do tego. Jestem zbyt radykalny i zbyt sentymentalny. Te cechy wykluczają skuteczne polityczne działanie. Zawsze zdawałem sobie z tego sprawę.

KR: Był Pan członkiem PZPR. Nie miał Pan tam łatwego życia. Starano się Pana marginalizować, próbowano odsunąć choćby od delegowania na VII Zjazd. Podobne problemy miało wiele środowisk – jak GRUNWALD, pisma „Rzeczywistość”, „Płomienie”, Klub WARSZAWA-80. Dziś również chyba nie znalazłoby się dla Pana miejsce w SLD-owskim nurcie lewicy. Jak Pan ocenia swoją działalność w Partii i obecny kształt lewicy?

RF: Byłem w PZPR i cóż z tego? Sekretarzował w tej partii Geremek, pracował w KC Balcerowicz i jakoś to nikomu nie przeszkadza. O moim dobrym imieniu świadczy mój twórczość, z niej nietrudno odczytać jakie było moje myślenie. Nie odsunięto mnie z delegowania na VII Zjazd [8–12 grudnia 1975 - KR]. Złożyłem wtedy do protokołu wystąpienie oceniające bardzo krytycznie politykę kulturalną władz PRL i osobistą kulturę niektórych przedstawicieli władzy. Wbrew statutowi przemówienie ocenzurowano, nie wydrukowano go w codziennym biuletynie Zjazdu. Złożyłem protest, było trochę zamieszania.

Do GRUNWALDU nigdy nie należałem, nie wiem nawet jaki jest adres tej instytucji i czy w ogóle jeszcze działa. Znam kilku członków tej organizacji, skądinąd bardzo przyzwoitych ludzi. Nie miałem też styczności z „Rzeczywistością” i „Płomieniami”, nie interesowałem się tym, mieszkałem wtedy na Woli, bywałem natomiast na Klubie WARSZAWA-80, przysłuchiwałem się dyskusjom. Wtedy był jeszcze czas, że można było pomarzyć o zmianach, o inwentaryzacji Polski, stworzyć plan zmiany ustroju, prywatyzacji – ale takiej, która pozostawi w rękach państwa kluczowe gałęzi gospodarki, by państwo mogło zarabiać w przyszłości, a nie, jak dziś władzy tych, którzy konieczności zmian nie rozumieli. Nie brakowało do tego ludzi ani odwagi, jednak zbyt wielki był nacisk z Zachodu, za duże stamtąd płynęły pieniądze by mogło się udać. Dziś lepiej to rozumiemy. Wystarczy popatrzeć na Chiny. Chińczycy też kiedyś czerwoną szmatę zdejmą z masztu, ale będą już mieli zagospodarowany kraj, a nie rozwalony, rozsprzedany i wygłodzony jak nasz.

To zabawne, za Peerelu nie zawsze „byt określał świadomość”, ludzie walczyli o wolność słowa, wyznania, o swoje osobiste prawa. A dziś „byt określa świadomość” zarówno tego, który się nachapał i siedzi na skradzionych pieniądzach, jak i tego, który nie ma co do gęby włożyć. Mądry Polak po szkodzie!

Pyta Pan o kształt SLD, o kształt lewicy. (…) Podstawą programu lewicy z natury rzeczy musi być dbanie o sprawy socjalne narodu. Dziś jest to punkt kluczowy (…). Przecież cały plan Balcerowicza opiera się klasycznym sofizmacie: „Im więcej zabiorę obywatelom – tym będą bogatsi; im więcej majątku narodowego oddam w obce ręce – tym silniejsze będzie państwo”. To jest właśnie błąd logiczny – czyli „bździna”! Dialektyka gorsza od marksistowskiej! (…)

Tyle, panie Konradzie. Przypuszczam, że redakcja tego wywiadu nie wydrukuje. Jeśli jednak tak, to z pewnością narodowcy wrzasną: Filipski znowu sczerwieniał! A cała reszta posądzi mnie o nacjonalizm. Odpowiadać adwersarzom nie będę bo jestem za mądry, a bać się ich nie mogę, bo jestem za stary…

KR: Dziękuję i trzymam zakład – wywiad będzie wydrukowany!

---------------
Oczywiście wygrałem ten zakład. Wywiad ukazał się w 37 numerze tygodnika „Myśl Polska” z 1999 roku.

Sam Ryszard Filipski pojawił się znów w kilku serialach i filmach reżyserów, którzy mniej byli uzależnieni od dawnych zakazów i obowiązków, nakładanych przez „środowisko”. Do dziś jednak, do swych 85-tych urodzin jeden z najwybitniejszych polskich aktorów pozostaje wyrzutem sumienia i dowodem, że o ile za tzw. „komuny” można było robić sztukę polską – o tyle w „demokratycznej” III RP jest to już niemal całkowicie niemożliwe.

Konrad Rękas

Tekst ukazał się na Salon24.pl w dniu 19 lipca 2019r