Dość rzadko mam jednocześnie czas, chęć i sposobność, ale tym razem złożyło się tak, że wystąpienie Donalda Tuska, w którym on zwrócił się do Sejmu o wotum zaufania, obejrzałem na bieżąco czyli online w TVP INFO. I teraz w głowę zachodzę dlaczego mnie wcale nie zaskoczył fakt, że premier się o to całe wotum zwrócił do Sejmu?

Być może słabo znam możliwości premiera, a być może aż za dobrze go znam, żeby mnie czymkolwiek zaskoczył. Ale równie dobrze może być tak, że mnie po prostu trudno zaskoczyć. To ostatnie wyjaśnienie jest oczywiście najbardziej schlebiające mojej osobowości, więc ten wariant przyjmuję za prawdziwy.

Zaskoczyła mnie natomiast dziennikarka TVP INFO śledząca wydarzenia w Sejmie, co z kolei świadczy dobrze o niej, bo skoro mnie trudno zaskoczyć, a ona tej sztuki dokonała, zatem musi być dobra w te klocki polityczne. Żyleta to musi być, to pewne. Otóż premier ledwo co wypowiedział ostatnie słowa swojego przemówienia, jeszcze nie przebrzmiały frenetyczne oklaski jego wiernej sitwy parlamentarnej; jeszcze echo ostatniej frazy grało, gdy owa dziennikarka pojawiła się na ekranie i z taką ogromną pewnością siebie, tonem nie dopuszczającym najmniejszej wątpliwości oznajmiła, że opozycja jest totalnie zaskoczona.

Być może nie użyła dokładnie tego określenia, może powiedziała, że premier kompletnie zaskoczył opozycję, która była totalnie nieprzygotowana na taki obrót sprawy. Jednak coś w tym stylu i na pewno tak błyskawicznie, jak opisuję. Nie będę zresztą  rozpamiętywał tutaj różnicy pomiędzy totalnie a kompletnie,  mniejsza z tym. Nie pamiętam nawet nazwiska tej dziennikarki (chyba było podwójne), ale to moje zaskoczenie wryło mi się głęboko w niezmierzone pokłady  szarych  komórek oraz zwoje neuronów i dlatego wracam do tego zdarzenia. Skąd ona - na miłość boską! - w sekundę potem, gdy Tusk skończył i jeszcze chyba nawet nie zszedł z mównicy, ona już miała tę pewność, że opozycja jest zaszachowana i zamatowana?!

To pytanie jest o tyle zasadne, że narracja o całkowitym zaskoczeniu opozycji już się potoczyła w całym tym medialnym mainstreamie; już za chwilę tefaueny, tokefemy i erefemy podjęły ów trop i wersję, i nikt już nie mówił, dlaczego premier w ogóle przyszedł w tym dniu do Sejmu (a przecież ma co robić - trwa mundial!), lecz opowieść popłynęła już tylko o tym rzekomym zaskoczeniu. Być może oni mają jakiś szósty zmysł po latach spędzonych w obsłudze medialnej parlamentu, że nic już się przed nimi nie ukryje dłużej niż sekundę; może w posłach potrafią czytać jak w otwartej księdze albo mają opracowane jakieś znaki i sygnały; mimika ludzkiej twarzy nie ma dla nich tajemnic, a dusza stoi otworem?

Ale z drugiej strony myślę sobie, że gdyby oni byli tak fantastycznymi znawcami ludzkiej twarzy i duszy, to przecież nie pętaliby się po Wiejskiej za te grosze, lecz braliby po tysiąc pięćset za godzinę rozmowy z jakimś sfrustrowanym filmowcem, który na kozetce wyżala się na parszywy los człowieka nie posiadającego własnego odrzutowca ani nawet jachtu? No, nie wiem, ale coś tu mi nie gra i ja się raczej przychylam do teorii i praktyki spiskowej, przede wszystkim dlatego, że skoro ja nie byłem zaskoczony, to dlaczego stare sejmowe wycieruchy, po parę kadencji w parlamencie, znające premiera Tuska niczym zły szeląg i niemal od maleńkości politycznej, dlaczego oni mieliby dać się zaskoczyć? Jak w ogóle można się dać zaskoczyć w sytuacji, gdy władza ma większość? Jaki zwycięski scenariusz może napisać w parlamencie opozycja, która jest w mniejszości?

Gdyby opozycja była w większości, to nie byłaby opozycją, lecz pisałaby same zwycięskie scenariusze podczas głosowań, jak to może robić Donald Tusk i robi zresztą. Ale czemu tu się dziwić i co może zaskoczyć w takiej konfiguracji? No więc, z tych wszystkich powodów ja uważam, że ta dziennikarka nie była wcale tak bystra ani opozycja nie była tak zaskoczona, jak ona twierdziła w chwili jasnowidzenia, bo jak to inaczej nazwać? Ona, to znaczy owa dziennikarka, należy bowiem całą swoją materialną substancją, umysłem, być może i duszą do chóru wymienionego przeze mnie w tytule. Chór zaś śpiewa według zwycięskiego scenariusza władzy, czyli sitwy.

Sitwa to oczywiście partia rządząca, dla niepoznaki zwana Platformą Obywatelską. Po tych taśmach, to już nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z sitwą i to nie tylko polityczną. Po ujawnionej zmowie elit władzy w celu wyeliminowania opozycji; po kryminalnych rozhoworach byłych ministrów nawet najzagorzalszym lemingom zrobiło się kwaśno w pyskach. Innym zabiegiem jest oczywiście próba zrzucenia odpowiedzialności na Jarosława Kaczyńskiego za powodzenie wotum zaufania dla Tuska. On to bowiem według sugerowanych oczekiwań chóru miał za zadanie przy pomocy jakichś niezwykłych narzędzi doprowadzić do pojednania z Millerem i Palikotem i w ten sposób pognębić rząd. Miał mówić jednym głosem z tymi dwoma obwiesiami, a skoro nie mówił, to znaczy, że poniósł klęskę. Nic to, że rachunek głosów nijak nie chciał zbilansować się na stronę opozycji, choćby nawet talent na miarę Wincentego trojga imion Rostowskiego miał liczyć te głosy.

A kiedy piszę w tytule o ferajnie, to mam na myśli tę część rzekomej opozycji, która w każdej chwili może stać się władzą i to bez żadnych przyspieszonych wyborów, i bez dymisji premiera, i w ogóle bez niczego. Mam na myśli Millera i Palikota właśnie, którzy w stronę Tuska co i raz  rzucaja powłóczyste spojrzenia i nie ukrywają nawet, że są  gotowi, gdy tylko padnie propozycja. Taka to dziwna opozycja, że z jednej strony Tuskowi odmawia zaufania, a z drugiej nogami przebiera, żeby z nim pójść do łóżka. 

Jednak oczywiście Kaczyński jest winien trwania tego rządu, bo nie ma zdolności koalicyjnej, bo gdyby miał zdolność koalicyjną, to by się pojednał zarówno z twarzą przemysłu pogardy wobec swojego brata, a także z postsowieckim bucem, który karierę w III RP zrobił dzięki sowieckiej pożyczce. Tak by było, ale ponieważ Kaczyński nie ma zdolności koalicyjnej, bo jest zakutym oszołomem, to nigdy nie pojedna się z ferajną ani chórem i przez to opozycja nie może być zjednoczona, a Tusk pozostaje przy władzy. A Kaczyński zamiast sobie wyrobić zdolność do koalicji z tymi dwoma obwiesiami, to się trzyma jakichś dziwnych zasad, a zasady w polityce tylko przeszkadzają w zdolności koalicyjnej, o tym wie każdy polityk centrowy. Co należało udowodnić.

Jednym słowem wszystko jak zwykle w rękach Kaczyńskiego, zarówno los władzy, jak i opozycji, ale on z jakiegoś powodu nie bierze tych spraw w swoje ręce. Co niechybnie oznacza, że on nie chce wziąć władzy, gdyż ma klawe życie i wyżywienie klawe w opozycji, ma limuzynę i ochronę; co 10 kwietnia chodzi sobie na spacery po Krakowskim Przedmieściu, występuje w telewizji i właściwie ma lepiej niż Tusk, który co chwila musi się tłumaczyć ze swoich afer. Kiedy dawno temu Piotr Wierzbicki w tekście ?Familia, świta, dwór? opisywał przestrzeń władzy, do głowy mu nie przyszło, że władza aby utrzymać się u władzy, będzie za pośrednictwem swojego chóru dowodziła, że opozycja nie chce władzy; że familia, świta i dwór zmienią się w  jedną sitwę.

Na koniec jeszcze trochę o tej dziennikarce z chóru, która nie poprzestała na lansowaniu totalnego zaskoczenia, lecz przesłuchując kolejnych rozmówców usiłowała ich przekonywać, że Donald Tusk kochanym i szczerym premierem jest. I w tej swojej wystudiowanej spontaniczności  bywała naprawdę zabawna, kiedy dowodziła, że wcześniejsze wybory oznaczają destabilizację państwa. Tak, potrzeba chwili tego wymagała i ona bez zmrużenia oka to każdemu rozmówcy powtarzała, nie bacząc na śmieszność tego twierdzenia, zwłaszcza w kontekście demokracji, która przecież taką możliwość wpisała do swojego kanonu. I wychodzi na to, że państwo w trosce o swoją stabilizację wpisało sobie do konstytucji możliwość destabilizacji. I to tyle na temat ferajny, sitwy i chóru oraz ich śpiewnego współbrzmienia.

 

Tekst ukazał się Salonie24 29.06.2014r