- Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 6 minut.
Jaki jest szczyt naiwności? Oddać Niemcom wszystkie gazety, radio, telewizję i internet, i oczekiwać, że będą reprezentowały w nich polskie interesy, także te wobec Niemiec. Dlaczego akurat piszę o Niemcach? Po pierwsze, bo zdecydowana większość środków masowego przekazu w Polsce znalazła się pod kontrolą niemieckich wydawców, a po drugie, bo nikt nie jest bardziej zainteresowany od Niemiec kształtowaniem politycznej obsady w naszym kraju.
„Hut ab!”, czapka z głowy, zabieg uzyskania znaczących wpływów na naszej scenie politycznej został przeprowadzony ze stereotypową, niemiecką dokładnością i mamy tego wyraźne efekty.
O zainteresowaniu Niemiec tym, kto rządzi w Polsce świadczy już tylko finansowe wsparcie przez chadeków zza Odry dla wybranych partii. W cywilizowanych państwach przyjęcie pieniędzy z obcego kraju przez polityków byłoby gwoździem do ich trumny, ale nie u nas… Dla przypomnienia, ujawnił to Paweł Piskorski (pierwszy przewodniczący Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, kiedyś w KLD, potem w UW, następnie w PO, a ostatnio w Stronnictwie Demokratycznym i Europie Plus). Początkowo byli już premierzy Donald Tusk i Jan Krzysztof Bielecki zaprzeczali ujawnionej przez niego informacji, jednakże potwierdził ja również Andrzej Olechowski w TVN24. W jego oczach nie było w tym nic dziwnego, że „Zachód wspierał polską demokrację”…
Bardzo wspierał i na różne sposoby. Były szef polskiego MSZ Władysław Bartoszewski, którego imieniem nazwano właśnie główną salę w niemieckiej ambasadzie w Warszawie, otrzymał pokaźną jak na owe czasy sumę bez mała 150 tys. marek, za wkład w kształtowaniu naszych bilateralnych stosunków, nie słyszałem jednak, żeby pan minister przekazał ją na cele np. Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej czy Fundacji Polsko-Niemieckiego Pojednania, ani o tym, czy wykazał tę darowiznę w swej deklaracji podatkowej… Nasz kraj jest po prostu bardzo tolerancyjny i bardzo przyjazny. Także w kwestii niemieckiej dominacji na naszym rynku wydawniczym. O, nazywając rzec po imieniu, niemieckich, polskojęzycznych mediach i skutkach tej wyprzedaży pisałem już niejednokrotnie. I co? I jak grochem o ścianę. Dopiero ujawnione właśnie nagranie rozmowy Pawła Grasia, służbowo sekretarza prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska, a po pracy dozorcy willi należącej do pewnego Niemca, uzgadniającego z biznesmenem Janem Kulczykiem możliwości okiełznania krytycznego wobec rządu PO „Faktu”, co skończyło się czystką w tym tabloidzie Springera, wywołała burzliwą dyskusję na temat, kto właściwie i jak robi politykę w Polsce.
Jak mawiają Niemcy, „Wer die Medien hat, hat die Macht”, „kto ma media, ma władzę“. A skoro ją ma, to z niej korzysta. Przekonałem się na własnej skórze. Swego czasu pisałem poza moją macierzystą redakcją cotygodniowe felietony do sobotnio-niedzielnych wydań gazet regionalnych, należących do brytyjskiej spółki Mecom. Obecnie ich właścicielem jest Verlagsgruppe Passau, operująca w naszym kraju pod mylącą nazwą Polska Press. Bawarski wydawca z Pasawy ma pod kontrolą 18 dzienników, od Bałtyku do Tatr, oraz różne dodatki, od bezpłatnej gazety „Nasze miasto” po tematyczne, i 8 drukarni na dodatek. W tzw. plebiscytach czytelnikowskich cieszyłem się największym powodzeniem, co nie cieszyło nowych właścicieli i podziękowano mi za współpracę pod pretekstem „zmian organizacyjnych”. Prywatnie powiedziano mi, że „nie pasuję do nowej linii”, czytaj, proplatformianej… Mniejsza z tym, nie chcę być posadzony o prywatę, więc pominę szczegóły.
Niemieckie media w kraju i te za granicą funkcjonują perfekcyjnie. Wiedzą, jakie mają zadania. Ustalane są one m.in. podczas rozmów polityków z szefami redakcji i wybranymi dziennikarzami. Mają one nawet specjalną nazwę: Hintergrundgespräche (Hintergrund – tło, podłoże, Gespräche – rozmowy, konwersacje). Po takich „konsultacjach” media w RFN publikują to, co politykom mówić nie wypada, a którzy później mogą odwoływać się do opinii publicznej, że niby czegoś nie chcą, ale muszą…
W samych Niemczech oddanie mediów w cudze ręce jest nie do pomyślenia: na ponad 650 (sic!) gazet i periodyków, począwszy od „Aachener Nachrichten” a na „Die Zeit” skończywszy, obce koncerny maja udziały w słownie trzech i to niskonakładowych. Jeden z nich to miesięcznik „Cicero”, należący do szwajcarskiej grupy Ringier Publishing, powiązanej z niemieckim koncernem Springera, z którym np. wydają „polski” tygodnik „Newsweek”. Nie tak dawno „Cicero” ośmielił się opublikować tekst w oparciu o tajne materiały Federalnego Urzędu Kryminalnego, po czym zespół tego magazynu przekonał się, co znaczy wolność słowa po niemiecku: do redakcji wkroczyli policjanci z prokuratorskim nakazem rewizji, co nawet Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe uznał za „niedopuszczalne naruszenie wolności prasy”.
Można by rzec, „wolnoć Tomku w swoim domu”, gdyby nie – nomen omen – „Fakt” i „zig” (kilkadziesiąt) przypadków z naszego rynku wydawniczego, gdzie niemieckie koncerny również czują się jak w domu. Dać łatwo, odebrać trudno. Na oczach polskiego społeczeństwa toczy się kuriozalna gra: na poparcie tez o rzekomo łamanej demokracji przez niewygodny z punktu widzenia RFN rząd Prawa i Sprawiedliwości, niemieckie media cytują rzekomo polskie gazety, należące do niemieckich koncernów, i na odwrót, ich polskojęzyczne gazety przytaczają opinie niemieckich mediów, jako dowód, że nie są odosobnione w swych opiniach…
Publikacje usłużne wobec różnorakich grup interesów, nieskrywane sympatie polityczne, manipulowanie słowem, dźwiękiem i obrazem to codzienna praktyka w tej stricte politycznej grze, będącej drwiną z zasad dziennikarskiego obiektywizmu. Polska opinia publiczna urabiana jest przez medialny, niemiecko-polski kartel, pod nadzorem i z przewagą tych pierwszych. Jak długo jeszcze? Nie tylko Niemcy, lecz żaden szanujący się kraj nie pozwoliłby sobie na tak wielkie i tak jawnie sprzeczne z własnymi interesami, obce wpływy.
Kolonizacja mediów przez niemieckie koncerny nastąpiła nie tylko w Polsce, ale u nas trwa najdłużej. Podobnie było m.in. w Czechach, lecz czescy politycy, dostrzegłszy medialne ubezwłasnowolnienie swego kraju, zdobyli się na gruntowne zmiany w strukturach własnościowych. Dziennik „Hospodářské noviny”, należący uprzednio do Verlagsgruppe Handelsblatt wykupił czeski miliarder Zdeňek Bakala. Wysokonakładową gazetę „Deník”, oraz „Mlada fronta” przejął w 2013r. od koncernu Rheinisch-Bergische Druckerei- und Verlagsgesellschaft biznesmen Andrej Babiš. Kolejny dziennik – „Právo“ wydaje rodzima spółka akcyjna Borgis, gazeta „Blesk“ należy dziś do Czech News Centrum (CNC), dawniej Ringier Axel Springer. Jej jedynym udziałowcem jest grupa inwestycyjna Daniela Křetínskégo i Patrika Tkáča. W rękach CNC jest też tygodnik „Reflex”. Inne, czołowe tygodniki jak „Respekt” i „Ekonom” wydaje obecnie spółka Economia, której głównym akcjonariuszem była do 2008r. Verlagsgruppe Handelsblatt.
U naszych południowych sąsiadów medialne sobiepaństwo niemieckich koncernów należy do przeszłości. Kończy się także ich dominacja w kraju Władimira Putina, gdzie Niemcy wydawali ponad 200 tytułów. W ubiegłym roku Duma uchwaliła ustawę obligującą wszystkich zagranicznych wydawców do odsprzedaży swych udziałów, które z końcem 2016r. nie mogą przekraczać 20 proc. Rzecz jasna, przez Niemcy przetoczyła się fala oburzenia, jednakże ich koncerny medialne muszą podporządkować się decyzji rosyjskiego parlamentu. O opanowaniu naszego rynku i uprawianiu przez niemieckich udziałowców polityki na własną modłę wiedzą wszyscy. Opinie publiczną w naszym kraju kreują Verlagsgruppe Passau, koncern Axel Springer, Gruner+Jahr, Bauer itd., itp… - od gazet ogólnopolskich po internet.
Zwlekanie z repolonizacją środków masowego przekazu jest dla Polski samobójcze. Nikt jednak nie ma odwagi postawić sprawy jasno, więc pytam wprost: kiedy, jeśli nie teraz, miałaby być uchwalona ustawa ograniczająca możliwości prania mózgów polskich wyborców przez koncerny medialne z zagranicy?
Tekst ukazał się na portalu wPolityce 26 kwietnia 2016r