- Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 3 minuty i 30 sekund.
Jest taka teoria, dość dobrze ugruntowana, że rynek giełdowy wyprzedza wydarzenia w realnej gospodarce od pół do półtora roku. Wyjaśnić się tego racjonalnie nie da, przynajmniej nie w paradygmacie liberalnym. Bo niby jak, prekognicją większości uczestników handlu?
Inne wyjaśnienia, dotyczące kreacji bankowego pieniądza, roli największych banków w inicjowaniu i podtrzymywaniu trendów przynależą przecież do tak pogardzanej przez światłych i wykształconych teorii spiskowej i jako takie muszą pozostać domeną starszych, niewykształconych i koniecznie słuchaczy Ojca Dyrektora.
Niezależnie od tego, skąd się te trendy biorą, jedno jest pewne ? możemy je obserwować i porównywać z zachowaniem rynków w innych krajach w tym samym czasie. Takie porównanie daje nam informację o względnej atrakcyjności danego kraju dla kapitału, a więc ? pośrednio ? o jego kondycji ekonomicznej. No i tu jest ciekawa sprawa: W 2009 był na ogromnej większości rynków dołek koniunktury po kryzysie sub prime. W lutym, marcu nastąpił dynamiczny zwrot i w ciągu kolejnych dwóch lat (do 2011) odrobiono części strat z lat 2007-2009. Przy czym największe wzrosty notowano w USA (niektóre indeksy wyszły tam nawet ponad szczyty z 2007), niższe w Europie Zachodniej i jeszcze niższe w Europie Wschodniej (ciągle znajdującej się w prowadzonym przez światowe banki inwestycyjne tzw. koszyku emerging markets? rynków wschodzących). Był w tym czasie jeden kraj, którego giełda zachowywała się wyraźnie słabiej od reszty świata. Chodzi rzecz jasna o Grecję, która na słynnej kolorowej mapce Tuska była w 2008 r drugą ? obok Polski ? zieloną wyspą. Później przyszedł rok 2011 i kryzys PIGS, czyli de facto bankructwo południowych krajów EU. Niemniej spośród nich tylko Grecja przyznała się do tego oficjalnie, reszta do dzisiaj jakoś walczy. Po towarzyszącym temu kryzysowi letniemu krachowi, główne rynki zaczęły ponownie odrabiać straty, przy czym USA dość szybko wyszły ponad maksima z 2011 i 2007. Niemcy radziły sobie nieco gorzej, podobnie jak reszta Europy Zachodniej. Nasza część kontynentu ponownie jeszcze słabiej, ale Polska zdecydowanie najgorzej spośród reszty. Ponieważ ta względna słabość trwała ponad rok, to bardzo pod tym względem przypominała zachowanie rynku greckiego sprzed pierwszych informacji o kryzysie.
Tymczasem w Polsce były to jedne z najpiękniejszych lat dla właścicieli III RP. Po Smoleńsku w niczym już nie przeszkadzał ani Lech Kaczyński, ani Sławomir Skrzypek, ani Janusz Kurtyka. A ponieważ jeszcze rok wcześniej przestała sypać piach w tryby ekipa Mariusza Kamińskiego w CBA, to wydawało się, że nic nie stanie na przeszkodzie w budowaniu nad Wisłą drugiej Irlandii. W końcu u władzy byli fachowcy od cudów gospodarczych, cieszący się dobrą opinią w Europie i przytulani do piersi przez płk. Putina. Było tak dobrze, że media mogły się skupić na prawdziwych problemach, a nie na jakiejś tam nudnej gospodarce. A zatem walczyły z demonami patriotyzmu (red. Miecugow), prawdziwymi Polakami(red. Kolenda-Zaleska), kibicami piłkarskimi, kombatantami Powstania Warszawskiego, którzy nie dość doceniali elity III RP i oczywiście z Kościołem Katolickim. I akurat w momencie, kiedy biedny ksiądz Lemański stał się bohaterem całej naszej postępowej prasy (red. Wiśniewska wyraziła właśnie nadzieję, że dzisiaj Jasienica, a jutro cały kraj), przed kamerami stanęli panowie Tusk, Rostowski i Piechociński, oznajmiając, że nie mają naszych 24 miliardów.
Tak naprawdę, to brakuje trochę więcej, bo 5 miliardów z groszami wpłacił do budżetu NBP, a nie była to wpłata przewidziana w budżecie. Zatem kwota bliższa prawdzie, to 30 miliardów, które tylko w tym roku Tusk i jego fachowcy stracili. Ponieważ już wcześniej ci mili i lubiani w Europie panowie zadłużyli Polskę kilkakrotnie bardziej niż Gierek w całej swojej dekadzie, to nie mogli ot tak zapowiedzieć nowelizacji budżetu. Albowiem funkcjonują w ustawie o finansach publicznych tzw. progi ostrożnościowe ? regulacje, które uniemożliwiają rządom nie tyle zbyt duże, ile zbyt gwałtowne zadłużanie. Po to właśnie, aby zmniejszyć ryzyko bankructwa całego kraju. Ponieważ jednak rządzący jednocześnie zapowiedzieli wzrost zadłużenia o 16 miliardów (przy spadających wpływach budżetowych), to muszą te progi z ustawy wymontować. I tym właśnie jest zapowiedź Rostowskiego o wprowadzeniu reguły wydatkowej.
Ciekawe przy tym wszystkim, że w większości mediów jest raczej cicho i spokojnie. Na Onecie i Wirtualnej Polsce ciągle ksiądz Lemański, jedynie Gazeta.pl zamieszcza wypowiedź wieloletniej urzędniczki Ministerstwa Finansów, która opowiada, jak się nowelizuje budżet. Przy porannej kawie wysłuchałem jeszcze rozmowy w Trójce, gadał jakiś gość z odzyskanej Rzepy ? nazwiska niestety nie pamiętam. Mówił, że w sumie nic takiego się nie stało, bo przecież Rostowski obiecał, że budowa autostrad i dróg za pieniądze z UE nie będzie zatrzymana (sic!)
Tymczasem mamy tak naprawdę do czynienia z bankructwem Polski. Ostatnia (miejmy nadzieję) ekspozytura rządowa właścicieli III pozostawia po sobie praktycznie spaloną ziemię. Wyprowadzono miliardy przy okazji budowy dróg, doprowadzając do upadłości setki podwykonawców. Przepłacono stadiony, fundowano dofinansowanie Madonnie, zwalczono ubóstwo w kręgach wyższych urzędników państwowych i samorządowych. I utopiono Polskę w długach na dziesięciolecia.
Jeżeli jest sens snuć historyczne analogie, to sytuacja naszego kraju po odejściu Tuska będzie przypominać Polskę po serii najazdów tatarskich w XIII w. Ojczyzna wprawdzie przetrwa, ale nadzieje na prawdziwą odbudowę państwa i powrót do pierwszej ligi europejskiej trzeba będzie odłożyć na lata. Wtedy upadek domeny Henryków Śląskich kosztował nas utratę zachodniej części kraju i kilkadziesiąt lat dłuższe oczekiwanie na zjednoczenie polityczne. Nie wspominając o ofiarach śmiertelnych, głodzie, spalonych polach, zrujnowanym handlu. Ile teraz zapłacimy za dopuszczenie Tatarów z PO do władzy?