- Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 9 minut.
Była punktualnie szósta. Stanąłem pod drzwiami i usłyszałem: „Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, proszę otwierać”. Początkowo było ich ośmiu. Uzbrojeni, ale bez mundurów i oznakowanych kamizelek. Krótko i rzeczowo poinformowali mnie, że od tego momentu przechodzę pod ich „opiekę” i jestem zatrzymany pod zarzutem ujawnienia Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora, wydawcy „Gazety Wyborczej”. Absurdalność sytuacji mogłaby nawet być śmieszna, gdyby nie była groźną i tragiczną zarazem.
Powoli, po pierwszym szoku, odzyskiwałem równowagę. W tym czasie trwało już metodyczne przeszukanie mojego mieszkania. Jeden z funkcjonariuszy usiadł przy odtwarzaczu video i rozpoczął oglądanie kaset VHS, sekwencja po sekwencji, kaseta po kasecie. Do wieczora zajmował się tylko tym, niczym innym. Drugi to samo robił z płytami DVD. „Kolumbowie” czy „Misja” - bez znaczenia, klatka po klatce, sekwencja po sekwencji. Także w tym przypadku zajęcie pochłonęło go bez reszty. W tym czasie kolejni funkcjonariusze penetrowali mieszkanie - książki, ubrania, rzeczy dzieci - jeszcze inni skanowali karty telefoniczne bądź szukając tajnego Aneksu, ostukiwali ściany, centymetr po centymetrze. Często słyszałem, rozmawiałem, pisałem, a nawet uczestniczyłem - nieformalnie, jako obserwator - w rozmaitych akcjach policji i służb specjalnych, jednak jeszcze nigdy nie spotkałem się z przeszukaniem prowadzonym tak dokładnie i metodycznie.
Równolegle, jak dowiedziałem się później, podobnie szczegółowe przeszukania trwały w warszawskim mieszkaniu mojego ojca i mieszkaniu teściów w Białej Podlaskiej. Szczegółowe do tego stopnia, że w tym ostatnim próbowano spuścić wodę z akwarium. W pewnym momencie w moim sześćdziesięciometrowym mieszkaniu znajdowało się dwunastu funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, z których każdy zajmował się inną czynnością. Po kilkudziesięciu minutach dowodzący akcją oficer ABW w stopniu kapitana, poprosił mnie o wydanie znajdujących się w mieszkaniu dokumentów. Zwracając uwagę, że są to dokumenty dziennikarskie, wydałem między innymi zeznania świadka koronnego Jarosława Sokołowskiego pseudonim „Masa” oraz materiały ze śledztwa prowadzonego w sprawie zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki. To był ostatni raz, kiedy je widziałem. Zapakowano je do metalowych skrzyń, wraz z kilkunastoma tysiącami stron dokumentów, trzema komputerami, kilkuset płytami DVD, CD, kasetami VHS i innymi nośnikami elektronicznymi, notesami, nawet tymi z zapiskami z dawno minionych czasów studenckich. Wraz nimi przepadła znajdująca się na ukończeniu książka o operacjach służb specjalnych. W moim mieszkaniu funkcjonariusze ABW czuli się bardzo swobodnie. Przechadzali się w tę i z powrotem, zamawiali pizzę, kanapki z KFC, przeglądali rodzinne albumy. Jedni wychodzili, inni wchodzili, drzwi otwierały się i zamykały non stop. Trudno było zorientować się w tym wszystkim. Nad tym, kto przychodził i co robił w moim mieszkaniu, nie miałem nawet iluzorycznej kontroli. Jednocześnie skrupulatnie notowano nazwiska wszystkich osób i numery dzwoniących do mnie telefonów. Za każdym razem, gdy w telefonie wyświetlało się czyjeś nazwisko, pytano, kim jest dzwoniąca osoba. Pozwolono mi odbyć jedną rozmowę. Około trzynastej, niczym na scenie znanej mi dotąd jedynie z hollywoodzkich produkcji, wykonałem jeden przysługujący mi telefon. Pomyślałem o żonie, która została z dziećmi w Białej Podlaskiej. - Tam też jesteśmy od szóstej rano, więc żona nie odbierze - rzucił jeden z funkcjonariuszy. Po krótkim namyśle postanowiłem poprosić o pomoc przyjaciela, księdza z Podlasia. Jego telefon jednak milczał. Gdy już zacząłem tracić nadzieję, ksiądz odebrał. Powiedziałem, że w moim mieszkaniu są funkcjonariusze ABW, że jestem podejrzewany o popełnienie przestępstwa, na koniec poprosiłem, by pomógł mi znaleźć adwokata i wsparł moją rodzinę. Cisza, jaka zapadła w słuchawce, miała w sobie coś nienaturalnego i przygnębiającego. Po dłuższej chwili, która wydała mi się wiecznością, ksiądz zapewnił, że zrobi co w jego mocy. W moim mieszkaniu kontynuowano tymczasem przeszukanie. Po kilku godzinach moi „goście”, choć może należałoby powiedzieć intruzi, poczuli się już całkowicie zadomowieni. Bez pytania włączyli telewizor, zrobili sobie herbatę i kawę. Po skończonym posiłku funkcjonariusze ABW kontynuowali oglądanie moich rodzinnych zdjęć. Rozmawiali na różne tematy.
Moja rola ograniczała się w zasadzie do wysłuchiwania opowieści z życia funkcjonariuszy ABW, którzy prowadzili żartobliwe dysputy. Im tego dnia, w przeciwieństwie do mnie, humory wyraźnie dopisywały. W drugiej części przeszukania zaczęto mi dawać do podpisu przeznaczone do konfiskaty dokumenty, notesy, itp. Miałem podpisać każdą stronę, tysiące stron. Dochodziła piętnasta, gdy przeglądający kasety VHS funkcjonariusz ABW włączył kanał TVN 24. Ten krótki moment pozwolił mi na zorientowanie się, że równolegle trwa przeszukanie w mieszkaniach kilku członków komisji weryfikacyjnej WSI. Pozwolił mi zarazem zrozumieć powagę sytuacji. Ten jeden moment unaocznił mi, że skoro uruchomiono środki na taką skalę, sprawa jest poważna, a decyzja o akcji musiała zapaść na najwyższym szczeblu i to nie tylko szczeblu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Byłem świadomy, co to dla mnie może oznaczać. Zarazem jednak cały czas łudziłem się, że może to jednak tylko nieporozumienie. Cały czas zastanawiałem się, jak tę sytuację znoszą moi bliscy. Pomyślałem, w jak ciężkim szoku muszą się znajdować, skoro ja z tego wszystkiego rozumiem bardzo niewiele - albo nic. Trudno było coś na to poradzić.
Około dwudziestej pierwszej przeszukanie dobiegło końca. Wyszedłem na zewnątrz z kajdankami na rękach. Z miejsca oślepił mnie błysk lamp aparatów fotograficznych i kamer. Wyprostowałem się, w czym pomogli mi funkcjonariusze „Abwehry”, którzy otoczyli mnie ze wszystkich stron i popychali przed sobą. W asyście kilkudziesięciu dziennikarzy prowadzono mnie szybko do samochodu. Wyruszając spod domu w nieznane, w asyście funkcjonariuszy ABW, spoglądałem z niedowierzaniem na swoje złączone kajdankami nadgarstki. W samochodzie panowało milczenie. W drodze do miejsca przeznaczenia rozważałem sytuację, w jakiej się znalazłem. Nie mogłem mierzyć czasu, ale przypuszczam, że musiało minąć ze dwadzieścia minut, nim dotarliśmy na miejsce. Zostałem przywieziony na ulicę Rakowiecką, do siedziby ABW. Znałem ten budynek, bywałem tam wcześniej kilkakrotnie, ale nigdy w takiej roli jak teraz. Nigdy z kajdankami na rękach. Wprowadzono mnie do gabinetu lekarskiego, w którym odbyło się krótkie, bardzo pobieżne badanie. Po kilku minutach ponownie znalazłem się w samochodzie z funkcjonariuszami ABW. W takiej asyście zostałem zawieziony do policyjnej izby zatrzymań przy ulicy Malczewskiego. Miejsce sprawiało przygnębiające wrażenie. Najpierw jedne drzwi. Potem ciężkie, okratowane, drugie. Wewnątrz panował półmrok. Załatwienie formalności związanych z przekazaniem mnie policji i wypełnienie kilku dokumentów zajęło kilka minut. Teraz już nie zachowywano w stosunku do mnie żadnych pozorów. Byłem traktowany jak więzień, jeżeli do tej pory miałbym w tym zakresie jakieś wątpliwości. Krótkie, ostre jak żyletka polecenia: rozebrać się, ubrać się, sznurówki z butów, pasek i łańcuszek do depozytu. Pobranie materaca, koca. Trzask drzwi, dźwięk klucza w zamku. Zawieszona nad drzwiami okratowana lampa świeciła słabym, matowym światłem. Mój wzrok i słuch szybko przystosowywały się do panujących tutaj warunków, jednym spojrzeniem ogarnąłem całą przestrzeń.
Pomieszczenie, w którym się znajdowałem, miało około sześciu metrów długości i czterech szerokości. Podłogę tworzyły surowe płyty, a cztery łóżka zastępowały ciężkie drewniane ławy. Usiadłem na najbardziej oddalonej od drzwi, pod okratowanym, wychodzącym na ulicę oknem. Po raz kolejny tego dnia poczułem się straszliwie samotny. W całej tej historii było coś bardzo irracjonalnego, a już najdziwniejszy był wątek rzekomego przekazania Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora, wydawcy „Gazety Wyborczej”. Pretekst służący do przeszukania mojego mieszkania był tak absurdalny, że nawet w takim stanie, w jakim się znajdowałem, uważałem za całkowicie nieprawdopodobne, by ktoś mógł w to w ogóle uwierzyć. Nawet przy założeniu, że miałbym ów Aneks i że chciałbym przekazać go jakiejś redakcji, musiałbym postradać rozum, by przekazać go właśnie spółce Agora, wydawcy „Gazety Wyborczej”, z którą zawsze miałem „na pieńku” uważając organ prasowy Adama Michnika za najbardziej wraże i szkodliwe medium w Polsce i po rozbieżnościach z tzw. „dziennikarzami” „Wyborczej” w ocenie niemal wszystkich aspektów otaczającej nas rzeczywistości. Absurdalność pretekstu użytego do przeszukania mojego mieszkania dawała podstawy do optymizmu. Z drugiej jednak strony skala i zakres podjętych działań wskazywały, że sprawa, choć wydawała się groteskowa, jest poważna, że ktoś, kto odpowiada za wdrożenie tego absurdu do realizacji, nie cofnie się przed niczym.
Oszołomienie związane z szokującą sytuacją, w jakiej się znalazłem, obawa o rodzinę, setki pytań cisnących się do głowy, to wszystko powodowało, że nie zmrużyłem oka nawet na sekundę. Nie potrafiłem się uspokoić, ale znalazłem w sobie dość sił, by zanurzyć się w modlitwie. Szukałem pocieszenia w Bogu, ostatniej instancji ludzi cierpiących.
Następnego dnia zawieziono mnie do prokuratury przy ulicy Ostroroga. Wchodząc, zauważyłem szyld opatrzony napisem: „Prokuratura Krajowa. Wydział do Spraw Przestępczości Zorganizowanej”. A więc byłem przestępcą nie byle jakim - „zorganizowanym”. - Czy przyznaje się pan do winy? Prokurator Andrzej Michalski patrzył na mnie wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości odnośnie do jego uczuć względem mojej osoby. - Nie przyznaję się. - Czy chce pan składać wyjaśnienia? - Chcę. Moją opowieść co chwila przerywał dzwoniący telefon, którego dźwięk był ostry, jak żyletka. Odbierając prokurator Michalski prężył się, jak oficer na poradzie. - Tak, tak, prowadzimy. Tak jest. Wszystko w porządku. Jesteśmy w trakcie. Ze strzępów prowadzonych rozmów wywnioskowałem, że rozmówcy, zapewne bardzo ważni ludzie, interesują się stanem śledztwa i dzwonią wprost na biurko prokuratora prowadzącego sprawę. Jeżeli choć przez chwilę miałbym złudzenia co do „nietypowego” charakteru tej historii, musiałbym stracić je w tym momencie. Po chwili nastąpił kolejny telefon, w którym odezwał się głośny, charakterystyczny, rozpoznawalny dla wszystkich głos posła Platformy Obywatelskiej Konstantego Miodowicza. Ten też chciał wiedzieć, jak przebiega „apolityczne” śledztwo…
Przez cały ten czas prokurator Jolanta Mamej uśmiechała się cynicznie. Nawet wówczas, gdy informowała mnie, że będzie wniosek o areszt. - Pan po prostu nie chce z nami współpracować. Rozumie pan, o czym mówię? - Nie rozumiem. - Sądzę, że pan rozumie. Proszę nam opowiedzieć całą prawdę o relacjach z członkami Komisji Weryfikacyjnej WSI. Jeżeli będzie mówił, wróci pan do domu…Dopiero w tym momencie zrozumiałem, o co im chodzi i jak podłą grę prowadzą. Ceną mojej wolności miało być obciążanie innych, ważniejszych ode mnie, ludzi, a w tej sytuacji nie miałem prokuratorom do powiedzenie nic więcej. Zarzut dotyczący przekazania spółce Agora tajnego Aneksu rozmył się i zniknął, by nie wrócić już nigdy więcej.
Zamiast niego pojawił się zarzut inny - płatna protekcja. A zatem miałem trafić z powrotem do policyjnej izby zatrzymań i następnie, po usankcjonowaniu prokuratorskiej decyzji przez sąd, do aresztu. Trudno mi opisać, co czułem. Po drodze mijaliśmy cieszących się majowym słońcem ludzi, a ja miałem wrażenie, że świat ucieka mi spod nóg. Około czternastej byliśmy z powrotem w policyjnej izbie zatrzymań. Nastąpiło powtórzenie procedur z dnia poprzedniego: rozebrać się, ubrać się, wyjąć sznurówki... Mijała trzecia doba bez snu, bez jedzenia, o przysłowiowej kropli wody. Bynajmniej nie dlatego, że w areszcie oszczędzano na posiłkach. To napięcie zniwelowało potrzebę snu i głodu niemal do zera, wprowadzało w trudny do opisania stan psychiczny przypominający stan odurzenia alkoholowego. Mimo tak specyficznego samopoczucia miałem już świadomość, że ludzie odpowiedzialni za realizację tej sprawy pójdą do samego końca, cokolwiek by to miało oznaczać. Tak minęła kolejna noc bez snu.
Trwałem w dziwnym letargu, z którego wyrwał mnie szczęk klucza w zamku. Przyszli po mnie w dziewięciu. „Rusz palcem w bucie bez zgody, a zobaczysz, jak ci p...” - oznajmił „na dzień dobry” wielki jak góra, jeden z ubranych w czarny uniform i kominiarkę funkcjonariusz ABW. Przekonanie i specyficzny akcent, z jakim zostały wypowiedziane te słowa, spowodowały, że ani przez moment nie wątpiłem w ich prawdziwość. Zapakowali mnie do Nissana Patrola. Czterech funkcjonariuszy ABW w samochodzie ze mną, pięciu w drugim, jadącym za nami. Zastanowiło mnie, po co tak wielkie środki ostrożności? Inwigilowano mnie od kilku miesięcy, a zatem wiedziano, że moi koledzy to ludzie prasy, radia i telewizji, przedstawiciele wydawnictw. Wiedziano, że nie istnieje żadne dziennikarskie komando, które mogłoby mnie odbić. Jak wytłumaczyć ten kolejny absurd, jeżeli nie akcją na pokaz?
***
I tak to się właśnie odbyło, kiedy przyszli po mnie - z „namaszczenia” Bronisława Komorowskiego i jego pomagierów ze służb specjalnych. Przez następnych osiem lat byłem inwigilowany, opluwany, pomawiany o wszystkie możliwe przestępstwa, zaszczuty do granic wytrzymałości - a nawet daleko poza tymi granicami - i traktowany jak ostatni bandyta. Tylko za to, że w „wolnej demokratycznej” Polsce starałem się być rzetelnym dziennikarzem śledczym, który wkładał głowę tam, gdzie niewielu zgodziłoby się włożyć palec. I to nie przypadek, że zawsze na pierwszej linii w tym dziele zniszczenie prym wiodła „Gazeta Wyborcza”, która piórem Wojciecha Czuchnowskiego już w 2008 roku przesądziła o mojej rzekomej winie skazując mnie zaocznie, a która nigdy nie przeprosiła za swoje łgarstwa, gdy okazało się, że padłem ofiarą przestępczych działań polityków PO, Bronisława Komorowskiego, ABW i oficerów WSI i że byłem po prostu niewinny.
Teraz ta sama Gazeta Wyborcza cynicznie opublikowała instrukcję KOD przygotowaną pod hasłem „A kiedy przyjdą także po mnie” wskazującą, że do niedawna była prawdziwa wolność, której teraz podobno już nie ma i trzeba być gotowym na najgorsze... Można by mówić i pisać długo, ale wiem, że do małych, podłych ludzi i tak niewiele dotrze. A zatem reszta niech będzie milczeniem.
Wojciech Sumliński
Tekst ukazał się na Salon24 8 maja 2016r