- Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 7 minut.
Przez niemal dziesięć lat Platforma Obywatelska była formacją nie zatapialną. Fenomenem któremu nie był w stanie zaszkodzić absolutnie żaden skandal, zaniedbanie, korupcja, brak programu czy wyskok najważniejszego reprezentanta. Recepta teoretycznie była prosta: wyeliminowanie z wizerunku PO słowa „partia”. Jednak jedyną osobą która była w stanie tą receptę zrealizować był Donald Tusk – wyposażony nie tylko w ogromną intuicję polityczną ale też w wieloletnie doświadczenie w poruszaniu się poza strukturami partyjnymi.
Od frakcji liberalnej wewnątrz PC, przez KLD, UW aż po budowę PO, Tusk zdobył umiejętność używania potencjału partii politycznej jako narzędzia do rozgrywania interesów a nie struktury będącej think tankiem realizowania wizji programowej państwa. Dzięki tej zdolności udało mu się zbudować wizerunek platformy społecznej, skupiającej część środowisk wyrosłych z rywalizacji społecznej po transformacji. Zwolennicy PO nigdy nie postrzegali Platformy jako partii politycznej. Była ona w ich oczach wyłącznie ekskluzywnym skupiskiem elity społeczeństwa odbudowanej dzięki odrzuceniu komunizmu. Środowiskiem ludzi którzy dzięki wykształceniu i wysokim walorom intelektualnym (blokowanym w okresie PRL-u) osiągnęli pewien status społeczny a „pogoń za chlebem” nie obciąża ich umysłów potrzebą populizmu. Jeśli jakiejś części społeczeństwa brakowało najpotrzebniejszych środków do życia, dla elektoratu Platformy był to automatyczny sygnał że grupę tą należy wyeliminować z debaty publicznej jako tą która nie potrafi „myśleć obiektywnie” i cofnie państwo do epoki demokracji ludowej.
Oszukano w ten sposób miliony ludzi, i nawet suche fakty obrazujące dzisiejszą korupcję na najwyższych szczeblach władzy, zaniedbania i patologię systemu ustawodawczego, kompletny rozkład służb specjalnych czy zwykłą pospolitą niegospodarność , traktują jak wściekły atak na swój dorobek edukacyjny, materialny czy intelektualny.
Wizerunek PO konsekwentnie czyszczono z doniesień o partyjnych układankach czy zależnościach od baronów rozdzielających w regionach prawo do robienia interesów i zajmowania publicznych stanowisk. Choć prawda oczywiście była taka, że działacze PO na wszelkich szczeblach władzy zaczynali swoją aktywność od wpasowania się w partyjne i środowiskowe biznesy. Bez namaszczenia Tuska, Grada, Grabarczyka czy Schetyny na publiczne stanowisko czy posadę w państwowej spółce nikt w poszczególnych regionach nie miał szans.
Sytuacje takie jak dziś – kiedy z list zostaje na przykład wycięty Paweł Zalewski albo z powodu partyjno – towarzyskich relacji tacy ludzie jak Łukasz Abgarowicz czy Małgorzata Kidawa – Błońska są „wyrzucani” ze swoich okręgów wyborczych żeby nie przeszkadzali ludziom szefa partii – oczywiście w czasie szefowania Donalda Tuska były na porządku dziennym, ale nie było szans żeby przedostały się do mediów czy pinii publicznej. Jeśli się komuś nie podobało to po prostu z przestrzeni publicznej znikał – w najlepszym przypadku jako osoba o „trudnym charakterze” z którą współpraca w ramach otwartej formuły obywatelskiej nie była możliwa. To tylko te brudne „postkomunistyczne” i dyktatorskie partie polityczne sterowały ręcznie personaliami – Platforma zawsze była od tej brudnej roboty wolna z przyczyn mentalnych. Wystarczyło jednak przy okazji dowolnych wyborów parlamentarnych czy samorządowych dotrzeć do lokalnych działaczy, żeby usłyszeć jaka była prawda. Tylko że Donald Tusk, przez te wszystkie lata ręcznie i bezpardonowo sterujący personalną siecią partyjnych interesów –doskonale wiedział że słowo „partia” do poczucia tożsamości elektoratu Platformy nie pasuje. Ewa Kopacz, z dumą oznajmiająca w mediach że osobiście „uporządkowała” listy wyborcze zdaje się nie rozumieć co od niemal dziesięciu lat zapewniało partii, której przecież przewodzi, bezwarunkowe sukcesy.
Dla Tuska zresztą „bezpartyjność” Platformy pod jego kuratelą jest tak istotna, że nawet przed obecnymi wyborami, jego udział w układaniu list wyborczych owiany był głęboką tajemnicą. Trudno się jednak dziwić – kariera polityczna Ewy Kopacz jest przecież owocem wyłącznie partyjnej przepychanki, jak więc oczekiwać że szefowa rządu, i partii rządzącej będzie dziś zdolna działać na innym poziomie – nawet w przestrzeni wizerunkowej.
Kiedy, po gruntownej przebudowie partii Fidesz , Wiktor Orban wyrastał na lidera swojego kraju, w Polsce rozpoczął się zabawny plebiscyt na to kto jest „odpowiednikiem” Orbana w Polsce. Innymi słowy, kto dysponuje potencjałem politycznym mogącym doprowadzić w Polsce do sukcesu jaki Fidesz osiągnął na Węgrzech. Mimo całej groteskowości tego sporu, może on dziś jednak dać odpowiedź na pytanie o różnice między dwiema największymi partiami w Polsce. A odpowiedź ta wydaje się nadspodziewanie interesująca. Oto bowiem mamy na Węgrzech partię, która swoją przebudowę oparła dokładnie na tych samych założeniach na jakich Platforma Obywatelska zbudowała swoją politykę wizerunkową. Fidesz stał się platformą społeczną, skupiającą środowiska poza polityczne, organizacje pozarządowe, wspólnoty samorządowe – często eliminując i dyskredytując swoich wieloletnich – i naprawdę zasłużonych - działaczy partyjnych. Fidesz istotnie stawał się węgierską „platformą obywatelską”. Po przejęciu władzy, Orban, podobnie jak w mniej więcej tym samym czasie Tusk, po prostu zajął się przejmowaniem władzy na wszelkich poziomach państwa – nie wyłączając mediów publicznych.
Różnica pomiędzy Fideszem a Platformą Obywatelską polegała jednak na tym że w Polsce owa „obywatelskość” była wyłącznie elementem polityki wizerunkowej, na Węgrzech zaś była faktycznym fundamentem reformy państwa. Dlatego dziś tak różne są efekty działalności obu tych partii. W obu państwach natomiast ów wizerunek obywatelskości owocował fenomenem w zaufaniu społecznym i sukcesami w kolejnych wyborach. Tuskowi i środowisku Platformy, przy całym sukcesie zbudowania zaufania społecznego, brakło jednak motywacji naprawy i uzdrowienia państwa. To co dla Orbana było podstawą do reorganizacji państwa dla Tuska było jedynie narzędziem do sprawowania władzy. Sama PO była więc strukturą postrzeganą jako ruch społeczny – zdecydowanie jednak nie kierowała się ideą reformy państwa. Można by się pokusić o refleksję, że wizerunkowo było to dokładne przeciwieństwo PiS-u, który mimo szeregu konferencji programowych, dyskusji panelowych i potencjału intelektualnego poświęconego znalezieniu recepty na uzdrowienie państwa, i tak przebijał się do opinii publicznej jedynie jako zbiorowisko działaczy partyjnych zainteresowanych robieniem prywatnych interesów. Jarosławowi Kaczyńskiemu było do Orbana zdecydowanie bliżej niż PiS-owi do Fideszu. PO natomiast wydawała się niemal bliźniacza z Fideszem – jednak wyłącznie na poziomie wizerunku. Nieco upraszzczając można powiedzieć że Tusk nie miał potencjału męża stanu – Kaczyński umiejętności stworzenia – faktycznej i wizerunkowej - elastyczności struktury partyjnej. Orban natomiast posiadał obie te umiejętności.
Dziś widać też, że przez rok szefowania partią, Ewa Kopacz zmarnotrawiła cały potencjał propagandowy Platformy, jaki Tusk – przede wszystkim w mentalności swoich wyborców – budował przez ostatnie dziesięć lat. Już podczas swojej pierwszej konferencji jako premier – Ewa Kopacz poinformowała całą Polskę że skupi się na wzmocnieniu partii - czyli struktury, która w oczach wielu wyborców PO była niemal przeciwieństwem ich światłego środowiska „know how”. Przez ostatnie półtorej kadencji rządów PO była ona pozbawiona jakiejkolwiek odpowiedzialności. Każdy przejaw patologii – nawet zwykłe ustawianie przetargów, wyciąganie publicznych pieniędzy do prywatnych kieszeni, niemal na oczach opinii publicznej nie obciążało bowiem PO jako partii. W tak otwartej strukturze obywatelskiej zawsze znajdzie się przecie czarna owca – ale obarczać za to winą całą wspólnotę obywatelską byłoby przecież podłym awanturnictwem. Każdy kolejny łapówkarz czy partyjny cwaniak wyciągający z kasy państwa miesięcznie kilkadziesiąt razy więcej niż średnia krajowa – a kilka razy więcej niż premier czy prezydent państwa - i to niezależnie od efektów swojej pracy, był członkiem środowiska PO a jednocześnie nim nie był. Utrwalenie w obrazie społecznym Platformy Obywatelskiej jako partii politycznej było początkiem końca tej formacji. A skandaliczne zaniedbania, błędy w zarządzaniu państwem czy zwykle przestępstwa członków elity władzy – zaczęły po niemal dekadzie obciążać partię.
W efekcie to właśnie to przestawienie medialnej wajchy spowodowało takie ruchy jak ruch Pawła Kukiza – bo przecież partyjniactwo, nieudolność rządzenia czy drenowanie publicznej kasy nie zaczęło się nagle w 2014 roku – dotychczas jednak nie obciążało partii rządzącej – bo w mentalności młodych ludzi którzy dziś idą za Kukizem – taka partia nie istniała.
Doskonałym przykładem tego jak ów mechanizm „upartyjnienia” Platformy Obywatelskiej odbija się na reakcjach społeczeństwa była porażka Bronisława Komorowskiego. Nie jest prawdą to, że Komorowskiego zdetronizował jakiś nagły wybuch hejtu internetowego. W rzeczywistości chamskie memy czy ironiczne łatki jakie przyklejali mu sieciowi żartownisie nie wykraczały ponad to co musieli przyjąć jego rywale. A z całą pewnością trudno byłoby to nawet porównywać ze skalą hejsterkiego szyderstwa z jakim w czasie ostatnich dziesięciu lat musiał się zmagać Jarosław czy Lech Kaczyński.
Komorowskiego pogrążyła kampania która go ukazała jako partyjnego dygnitarza. Jego sztab nie potrafił prowadzić kampanii w oderwaniu od partyjnej sztampy zasłużonego działacza. To nie memy ale obrazki ludzi dowożonych na spotkania autokarami, czy koparki jeżdżące w te i we wte na fikcyjnych placach budów które Komorowski „uświetniał”, odebrały mu społeczne uwielbienie. To zdjęcia prezydenta pozującego z trofeami myśliwskich sukcesów wiązały jego obraz z wizerunkiem partyjnego dygnitarza, który przy wódeczce poklepuje się po plecach z lokalnymi działaczami. Czy był to wściekły atak internetowych łobuzów? – nie – nie był to żaden hejt tylko pokazanie prawdy o Bronisławie Komorowskim, jako wieloletnim działaczu partyjnym. To co w przypadku każdego innego kandydata nie byłoby szczególnie obciążające, a nawet zostałoby uznane za oczywiste – Komorowskiemu zburzyło cały wizerunek jaki przy pomocy mediów publicznych budował przez pięć lat.
Dziś wydaje się że jedyną skuteczną receptą może być dla PO tylko powrót do polityki wizerunkowej z „epoki Tuska” – czyli odbudowanie obrazu partii apolitycznej. Jednak najprawdopodobniej jest już na to za późno – nie wspominając że do takiej promocji potrzebny byłby charyzmatyczny lider – nie tylko bezpardonowo trzymający w ryzach partyjne interesy ale jednocześnie przez ostatnie lata stojący całkowicie w cieniu partyjnych rozgrywek. Sięgnięcie po takich frontmenów jak Roman Giertych, Ludwik Dorn, Grzegorz Napieralski czy nawet – przecież nie tak znowu dawno – Michał Kamiński, jest sygnałem że dziś obrazem PO stanie się pierwowzór „towarzysza Winnickiego” z serialu „Alternatywy 4”. Czyli zasłużonego działacza partyjnego – który formalnie jest poza partią, nie kryje że wie co się w partii dzieje i się tego brzydzi, ale jego rozsądna kalkulacja może się przydać jeśli się go wystarczająco wynagrodzi.
Tylko jaką tożsamość w tej formule wymyśli dla siebie elektorat Platformy Obywatelskiej?
Tekst ukazał się na Salon24, 11 września 2015r