- Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 14 minut i 53 sekundy.
Z Wojciechem Sumlińskim – dziennikarzem śledczym, publicystą, autorem m.in. książki Niebezpieczne związki Andrzeja Leppera, rozmawiała Aldona Zaorska
Jak to możliwe, że Andrzej Lepper – człowiek spoza politycznego układu, przez społeczeństwo postrzegany jako zwyczajny, przez tzw. elity traktowany jak oszołom, posiadł największe tajemnice służb? Przecież to tak, jakby amator dosiadł się do brydżowego stolika zawodowych szulerów. Dlaczego właśnie on?
Żeby to wyjaśnić, trzeba powiedzieć o pewnego rodzaju specyfice służb specjalnych, wszystko jedno czy polskich, rosyjskich czy jakichkolwiek innych. Otóż, jeśli służby specjalne mają na jakiegoś nieszczęśnika tzw. haka z takich czy innych powodów, to taki człowiek staje się ich niewolnikiem, pacynką w ich rękach. Jeśli raz pójdzie na współpracę, do końca życia będzie chodził na pasku służb. Jeśli się przyzna do istnienia tego „haka”, będzie skończony. Z jednej strony będzie do końca życia trzymany za gardło, ale też jeśli pójdzie na pasek służb, to będzie miał ułatwioną, wręcz ustawioną ścieżkę kariery. Służby wyciągną takiego człowieka z cienia, stworzą mu ścieżkę kariery w myśl zasady: więcej znaczy – bardziej się przyda. To może dotyczyć każdego – prowincjonalnego sędziego czy dziennikarza, samorządowca, lokalnego polityka. Każdego. Dokładnie taki mechanizm dotyczył Andrzeja Leppera. Owszem, to był człowiek prosty, ale nie był to człowiek prostacki. Bardzo szybko się uczył. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, a przede wszystkim Tomasz Budzyński – major ABW i szef lubelskiej delegatury ABW, który w ramach swojej działalności kontrwywiadowczej zajmował się tzw. płytkim wywiadem na Ukrainie w czasach, gdy jeździł tam Andrzej Lepper, to podkreślali. To samo mówił np. Józef Oleksy. Andrzej Lepper bardzo szybko pokonywał drogę od punktu, z którego wyszedł, do stanowiska wicepremiera i wicemarszałka sejmu. Jednym słowem to nie był człowiek głupi. Wręcz przeciwnie.
Jak więc Andrzej Lepper trafił na pasek służb?
Zaczęło się na Ukrainie. Andrzej Lepper miał pewną słabość i to jest fakt niepodlegający dyskusji. Krótko mówiąc – był seksoholikiem. Jeździł na Ukrainę, gdzie standardy gościnności polegały na podejmowaniu przyjezdnych na „spotkaniach” typu: bania, kobiety itd. Lepper naiwnie sądził, że będąc tam, z dala od dziennikarzy, może działać trochę na zasadzie „hulaj dusza – piekła nie ma”. A to był poważny błąd. Wszystkie te spotkania były monitorowane przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy – SBU i Federalną Służbę Bezpieczeństwa Rosji – FSB. Takich nagrań nie chowa się w szufladzie, tylko robi się z nich użytek przynoszący konkretny zysk. Lepper z powodu swojej słabości wszedł w obszar zainteresowania SBU i FSB, a później także WSI. Tu wielką rolę odegrał pan Stonoga, który próbuje się dziś przedstawiać jako przyjaciel Leppera, a który od bardzo wielu lat szkodził mu, np. wysyłał zawiadomienia do prokuratury krajowej, że trzeba aresztować Leppera, że ten zmalwersował miliony złotych. Składał takie doniesienia nawet z aresztu, na co dowody zamieszczam w swojej książce Niebezpieczne związki Andrzeja Leppera. Później, kiedy Lepper już nie żył, Stonoga przedstawił się jako jego przyjaciel. To Stonoga wprowadził go w absolutnie kompromitujące sytuacje, w których został nagrany. Lepper z powodu tych swoich skłonności wpadał w pułapki służb raz za razem i to stało się przyczynkiem do tego, że on znalazł się „na smyczy”.
Nie próbował się z niej „zerwać”?
Próbował. Lepper miał skłonności, jakie miał, ale zdawał sobie sprawę, że to może być dla niego niebezpieczne. On się miotał. To wychodzi w rozmaitych nagraniach, rozmowach, technice operacyjnej. Szukał wyjścia z tej patowej sytuacji. Próbował ujawnić, że on także dużo wie. Na przykład, gdy mówił o talibach w Klewkach. On mówił prawdę, tylko wtedy nikt o tym nie wiedział, a z Leppera zrobiono wręcz wariata ku uciesze opinii publicznej. Tymczasem nie podlega dyskusji, że płk Andrzej Derlatka dostał pieniądze z CIA dla polskich polityków. Nie wiem, bo nie mam na to dowodów, czy wzięli je Miller i Kwaśniewski, czyli wtedy premier i prezydent. Wiem, że wówczas i przez ładnych parę lat później obydwaj mówili twardo, że żadnych talibów w Polsce nie ma i nie było. A byli. Jest faktem, że CIA przekazało przez Derlatkę te pieniądze dla polskich polityków. Jaki był dalszy los tych kilkunastu milionów dolarów, to jest pytanie być może na komisję śledczą, jak wszystko zresztą, co dotyczy śmierci Andrzeja Leppera. Lepper mówił prawdę – te pieniądze poszły, a talibowie byli nie tylko w Klewkach, ale i w Kiejkutach. Tomasz Budzyński opowiada, że kiedy był jako instruktor w ośrodku szkoleniowym wywiadu w Kiejkutach, razem z Dariuszem Łuczakiem – przyszłym szefem ABW i paroma innymi instruktorami podszedł do drugiej strefy – strefy B. W Kiejkutach były dwie strefy. Do pierwszej – strefy A mieli wstęp tacy ludzie jak Budzyński, ale druga była jeszcze pilniej strzeżona. Tam wstęp miały tylko wybrane osoby, np. bywał w niej Kwaśniewski, kiedy odwiedzał Kiejkuty – nazwę to delikatnie – bez żony. Tam nie mogli wejść nawet oficerowie ABW wysokiej rangi. Oni podeszli sobie pod płot dzielący strefę A i strefę B. Od razu podszedł do nich szef ochrony Kiejkut z „radą”, żeby się natychmiast stamtąd wynosili, bo Amerykanie przetrzymują w strefie B Arabów i już są interwencje na szczeblu dyplomatycznym. A to było przed tym, zanim Lepper w ogóle wspomniał o talibach. Andrzej Lepper miał wiedzę nie tylko o tym, ale i „późniejszą” – dotyczącą gazowego przekrętu stulecia.
Skąd wiedział?
Opisuję to szeroko w książce. Mówię tu o SBU i księdzu Mikole Hinajło – obecnie prawosławnym duchownym, ale kiedyś radzieckim wojskowym, stacjonującym w radzieckich wojskach okupacyjnych w Polsce. Ci ludzie z jednej strony trzymali Leppera za gardło, ale z drugiej powodowali, że on rósł. Wykorzystywali go po prostu w swoich wielopiętrowych grach operacyjnych. Właśnie z tego źródła Andrzej Lepper zdobył nagrania dotyczące gazowego przekrętu stulecia. W tych nagraniach pojawiali się dwaj byli premierzy – panowie Tusk i Pawlak. Andrzej Lepper właśnie tych nagrań próbował użyć po pierwsze do wyczyszczenia spraw karnych, które wtedy miał. Tylko dzieci mogą wierzyć w to, że prokuratura w Polsce złych ludzi karze, a dobrych omija. Bardzo często w Polsce uczciwy prokurator to oksymoron. Jasne, że są tacy jak prokurator Andrzej Witkowski, ale jest bardzo wielu takich, którzy postawią zarzuty człowiekowi, bo dostaną takie polecenie albo ktoś im zagwarantuje, że postawienie zarzutów konkretnej osobie „da im kopa w górę”. W drugą stronę działa to dokładnie w ten sam sposób. Można umorzyć każde, nawet bardzo rozpędzone postępowanie. Proszę sobie np. przypomnieć, kto nakazał aresztowanie prezesa Orlenu Andrzeja Modrzejewskiego. Osobiście premier Leszek Miller. To wyszło podczas Komisji ds. PKN Orlen. Już to powinno wystarczyć do powołania komisji ds. sprawdzenia działania Leszka Millera. A dziś ten człowiek jest cytowany nawet przez niektóre media prawicowe jako autorytet. Lepper znał te mechanizmy. Wiedział, że jeśli ma materiały, w których występują dwaj premierzy, w tym jeden urzędujący – mówię tu o Tusku, to ma coś, co wyczyści mu wszystkie sprawy karne, a po drugie coś, co może mu dać „kopa” do powrotu do wielkiej polityki. To był jego „złoty bilet”.
Ale stanowił też zagrożenie...
Powtórzę jeszcze raz. Lepper to nie był człowiek głupi. Znał i rozumiał meandry polityki. Popełnił wiele błędów, ale dobrze się w polityce poruszał. I cały czas się uczył. Miał świadomość, że jeśli postąpi z tymi materiałami nieostrożnie, to zamiast powrotu do wielkiej polityki, znajdzie się półtora metra pod ziemią. Wiedział, że to jest „bomba atomowa” i w tym momencie zaczął się bać.
Jaka była w tym rola mecenasa Ryszarda Kucińskiego?
Lepper uważał go za swojego przyjaciela, powiernika. Ufał mu jak nikomu innemu i u niego zdeponował te nagrania. Ja też go poznałem przez płk. Aleksandra Lichockiego. Jest wiosna 2005, pracuje Komisja ds. PKN Orlen, Kwaśniewski jest prezydentem Polski i nagle Lichocki mówi mi, że możemy „załatwić Kwacha”, że mi i moim redakcyjnym kolegom z „Wprost” da Kwaśniewskiego „na widelcu”. Dowiadujemy się, że za pośrednictwem Lichockiego możemy dostać zdjęcia Marka Dochnala i Kwaśniewskiego, potwierdzające, że prezydent, mówiąc, że Dochnala nie zna i prawie nie wie, kto to jest – kłamie. Możemy je dostać pod jednym warunkiem: że opublikujemy je w najbliższym wydaniu „Wprost”. Idę do Janeckiego i Króla, i pytam. Oni mówią „bierzemy”. Jadę po te zdjęcia. Do kogo? Do adwokata Marka Dochnala – mec. Ryszarda Kucińskiego, który na polecenie Lichockiego nam je przekazuje. My je publikujemy i okazuje się, że... zostaliśmy rozegrani jak małe dzieci. Za pomocą tych zdjęć wcale nie chciano Kwaśniewskiego pogrążyć, tylko ostrzec. Zadziałało idealnie. Kwaśniewski zrozumiał i zaraz po naszej publikacji oznajmił, że zupełnie nie wie, po co miałby stawiać się przed orlenowską Komisją. Ktoś chciał mu przekazać: jak pójdziesz na tę Komisję, to mamy jeszcze parę takich materiałów i cię załatwimy. Ktoś się po prostu przestraszył, że Kwaśniewski pójdzie na Komisję, jak to miał w zwyczaju, strzeli sobie wcześniej kielicha albo pięć, zacznie gadać za dużo i narobi problemów, więc trzeba było mu „poradzić”, żeby „zamknął dziób” i tam nie szedł. Nie wiem, czemu służby nie doprowadziły do spotkania z Kwaśniewskim i do powiedzenia mu wprost, żeby milczał, tylko wykorzystały nas. My chcieliśmy udowodnić, że Kwaśniewski jest kłamcą, a de facto doprowadziliśmy go do takiego przerażenia, że on zrozumiał, że nie może pójść na tę Komisję. Ale... nie byłoby tego wszystkiego, gdybyśmy nie dostali tych zdjęć od adwokata Marka Dochnala – Ryszarda Kucińskiego. Tego samego adwokata, w którego kancelarii pracowała córka Leppera, tego samego adwokata, z którym Lepper się przyjaźnił i u którego deponował wszystkie materiały będące tą „trampoliną”, która mogła go pogrzebać. Nieszczęsny Lepper nie wiedział, że powierza swoje życie w ręce człowieka, który był na pasku WSI. Lepper zaufał nie temu człowiekowi co trzeba. I dlatego zginął. O tym mówił zresztą mi i Tomaszowi Budzyńskiemu lubelski adwokat, z pochodzenia Ukrainiec – Petro Stech.
To też bardzo ciekawa postać.
Bardzo. Ja miałem z nim tylko jedno spotkanie. Ten wielki, prawie dwumetrowy chłop trząsł się wówczas ze strachu jak dziecko. On miał świadomość, że coś się wokół niego dzieje i nie wiedział, czy ma tę swoją wiedzę ujawnić, czy ją zakopać i zapomnieć, że cokolwiek wiedział.
Dlaczego?
Tak jest zawsze w przypadku niebezpiecznej dla ważnych ludzi wiedzy. Ja tak miałem w przypadku akt „Masy”, które otrzymałem od prokuratora niemogącego znieść hipokryzji w tej sprawie. Z tych akt bezpośrednio wynikało, że rządzące wówczas SLD zawarło układ z mafią pruszkowską w kwestii podziału rynku automatów do gier. Tę część akt prokuratura chowała. Gdy je dostałem, poszedłem we „Wprost” do moich przełożonych. Co oni z tym robią? Spotykają się z rzecznikiem rządu Millera – Michałem Toberem. Ja w tym czasie na redakcyjnym korytarzu kilkakrotnie spotykam Tobera. Czy ja jestem dziecko, żeby nie zdawać sobie sprawy, co on w takiej sytuacji robi w redakcji „Wprost”? Po co przychodzi? To proste. Trwały negocjacje. A ja nie wiem, co się ze mną stanie. Czy dopadnie mnie Pruszków, czy politycy założą mi kajdanki, co stało się ostatecznie pięć lat później, kiedy zostałem przestępcą (do dziś nie wiem, za co). Spotykając się ze Stechem, dobrze rozumiałem jego strach. Tylko że ja, pouczony przez mądrych ludzi, zawsze dbałem, by moją niebezpieczną wiedzę posiadała też opinia publiczna. Inaczej ma się problemy. Wtedy, w 2003 r., udało się opublikować mocno okrojone materiały z akt „Masy” dzięki Jarosławowi Kaczyńskiemu, ale to inna historia. Ja rozumiałem strach Petro Stecha, ale zależało mi na ujawnieniu jego wiedzy.
Czy w czasie tego spotkania mówił coś o Lepperze?
Tak. Powiedział, że Andrzej Lepper zginął właśnie przez kontrakt gazowy. Petro Stech twierdził, że miał dowody na wiedzę Leppera o gazowym przekręcie stulecia, ale miał też świadomość, że pętla wokół niego się zaciska i po prostu panicznie się bał. Ostatecznie stanęło na umówieniu kolejnego spotkania. Miało się odbyć na Ukrainie, a ze Stechem miał się spotkać Tomasz Budzyński i jego kolega z warszawskiego ABW. I akurat w tym dniu, w którym miało się odbyć to spotkanie, Petro Stech ginie. Oficjalna wersja mówi o pęknięciu trzustki, czy – jak mówił Mikoła Hinajło – o zawale. Petro Stech „umiera” w hotelu w Łucku. W dniu jego śmierci nie działa monitoring, ktoś zabiera wszystkie dokumenty, jakie miał przy sobie Stech, nawet jego dowód osobisty, paszport i pieniądze. Wyczyszczono go ze wszystkiego. Petro Stecha pochowano nazajutrz po śmierci, a do czynności śledczych nie dopuszczono nawet jego rodzonego brata – czynnego i znanego na Ukrainie prokuratora. Zupełnie tak, jakby ktoś chciał zatrzeć ślady.
W tej historii jest więcej takich działań. Powiem tak: tylko głupiec może wierzyć w to, że Lepper popełnił samobójstwo. A gdy się weźmie pod lupę to, co z tą sprawą zrobiła prokuratura, to nie jest śmieszne. To jest straszne. Prokuratura wmawia społeczeństwu, że główną troską Leppera na sekundy przed śmiercią było... dokładne wytarcie śladów z pętli, którą sobie za chwilę miał założyć na szyję i z krzesła, na którym stął, by się zabić. Ja wiem, co czuje człowiek na chwilę przed próbą samobójczą, ale czy naprawdę ktokolwiek przy zdrowych zmysłach uwierzy, że samobójca podejmuje działania przypisane Lepperowi przez prokuratora? A prokuratura to nam właśnie powiedziała. Przecież trzeba być wtórnym analfabetą, żeby coś takiego podpisać. A prokurator zajmująca się tą sprawą, to właśnie podpisała. Na miejscu zbrodni policjanci odkryli ślady butów. Co najmniej dwie osoby w dniu śmierci Leppera były dokładnie tam, gdzie on zginął. Prokuratury w ogóle to nie zainteresowało. Postąpiła na zasadzie: nie wiemy, czyje to ślady, to nie ciągniemy tego wątku i nikogo nie szukamy. A przecież obowiązkiem prokuratury jest sprawdzać. Szukać. Zebrać dowody. Na tym polega jej praca. Takich wątków jest mnóstwo. Widać to zresztą było u Tomasza Sekielskiego.
Pokazał ostatnio program na ten temat.
Z Tomaszem Sekielskim spotkałem się w sprawie śmierci Andrzeja Leppera rok temu. Cały rok zbierał materiały. Proszę zauważyć – jego program ma w założeniu obalać teorie spiskowe, a przynajmniej tak był reklamowany. W przypadku Leppera miał więc czy też powinien dowieść, że nie było żadnego morderstwa, tylko samobójstwo z powodów podanych przez prokuraturę. I co się dzieje? Sekielski rok chodził za moją książką, badając tropy w niej wskazane. Dotarł do ludzi w niej wymienionych. I do czego doszedł? Że nie wierzy, że Andrzej Lepper popełnił samobójstwo.
Ale pojawia się w jego programie wątek, że Lepper mógł zostać zmuszony do popełnienia samobójstwa.
Zobaczmy, jaki jest punkt wyjścia Sekielskiego. On przyjął za punkt wyjścia, że ośmiesza teorie spiskowe. Idzie krok po kroku i dochodzi do wniosku, że nic się nie zgadza. Dochodzi więc do konkluzji: nie dowierzam w to, że ktoś zabił Leppera, ale dopuszczam, że ktoś kazał mu się zabić, że ktoś mógł go tego zmusić. Już nie bierze pod uwagę, że Lepper popełnił samobójstwo.
Ale prokuratura przyjęła, że stało się tak z powodu odstawienia na boczny tor i z racji problemów finansowych...
To jest taka bzdura, że w głowie się nie mieści. Godzinami można wymieniać absurdy prokuratorskie, które obaliłoby dziecko ze szkoły podstawowej. Ja nie wiedziałem, że prokuratorem może być osoba zachowująca się, proszę wybaczyć, jak niepełnosprawna umysłowo. A dokument o samobójstwie Leppera mógł podpisać albo ktoś, komu go podpisać kazano, albo ktoś, kto ma problem z myśleniem na poziomie podstawowym. Innego wytłumaczenia nie mam. I nikt nie będzie miał. Prokuratorzy twierdzą, że jednym z dowodów na samobójczą śmierć Leppera jest to, że on zamknął się od środka, a jego prywatne pomieszczenie z zewnątrz można było otworzyć tylko zamkiem cyfrowym, który nie działał, bo Samoobronie odcięto prąd. Tymczasem policjanci z komendy stołecznej stwierdzają, że w biurze jest działające światło, klimatyzacja, włączony komputer stacjonarny czy telewizor, jednym zdaniem jest prąd, bo zostało zrobione obejście i prąd był po prostu kradziony. Co robi prokuratura? Posługując się pismem z Zakładu Energetycznego o odcięciu prądu, stwierdza, że... prądu w biurze Andrzeja Leppera nie było, nie można było wejść z zewnątrz przy pomocy zamka cyfrowego, więc przewodniczący Samoobrony popełnił samobójstwo. To są autentyczne ustalenia prokuratury, która sobie z akt wzięła to, co jej pasowało do założonej albo nie wiem – zleconej – teorii. Mnóstwo jest takich rzeczy. Na przykład odłożenie wszczęcia śledztwa do poniedziałku, bo podobno prokuratorzy w weekendy nie pracują. A dyżur prokuratorski? Jeśli zajdzie potrzeba, prokuratorzy pracują w weekendy. W soboty, niedziele, święta. Nawet w nocy. Pierwsze godziny po śmierci człowieka są decydujące, bo tylko w pierwszych godzinach można ujawnić niektóre substancje. W przypadku Andrzeja Leppera można było zrobić sekcję zwłok od razu w piątek. Ale odłożono ją do poniedziałku. W dodatku niemal wszystkie media elektroniczne od razu w piątek wypowiedziały się, że Andrzej Lepper popełnił samobójstwo. Jeszcze przed sekcją zwłok. Jej odłożenie to coś więcej niż zaniechanie. Przecież sprawa dotyczyła byłego wicepremiera.
Śledztwo poszło w założonym z góry kierunku?
Oczywiście. I to wbrew temu, co ustalili policjanci z Komendy Stołecznej. Oni od początku swe czynności prowadzili w kierunku działania tzw. osób trzecich, gdyż było wiele poszlak wzajemnie się uzupełniających, które właśnie te działania osób trzecich potwierdzały. Dla nich było szokiem, że prokuratura przekręciła to dosłownie o 180 stopni.
Pojawia się wątek dokumentów, które Lepper podobno zdeponował u Kucińskiego. Ale jeśli, jak mówił mjr Tomasz Budzyński, przewodniczący Samoobrony był przez służby śledzony, to przecież mogły one dotrzeć do tych dokumentów. I przekazać je komuś, kto sobie życzył je otrzymać. Nie mam na ten temat wiedzy. Mogę się tylko domyślać i to podkreślam – jeżeli Andrzej Lepper otrzymał te dokumenty, skąd otrzymał, to my nie wiemy, kto jeszcze mógł nimi dysponować. Jeśli jest nagranie, to jaki problem zrobić jeszcze jedną kopię? My nie wiemy, ile takich kopii powstało ani kto je ma. Ale odpowiedzi na pytania w tej sprawie powinno przynieść właśnie prokuratorskie śledztwo.
To dlaczego obecny rząd nie wydaje się być jakoś szczególnie zainteresowany, by takie śledztwo zostało wszczęte?
Proszę nie być naiwnym. Żaden prokurator nie będzie podejmował decyzji w takiej sprawie albo w takich sprawach. Pani wie to równie dobrze jak ja, że prokurator, przed którym składałem zeznania ja czy składał je Tomasz Budzyński, ma w tej sprawie tyle do powiedzenia, co Pani albo ja. Takie są fakty. Decyzje w tej sprawie podejmie tylko i wyłącznie jeden człowiek. Nazywa się Jarosław Kaczyński. Nikt inny. I teraz Jarosław Kaczyński ma do podjęcia decyzję, czy wszcząć śledztwo, które nie wiadomo dokąd doprowadzi. Jeżeli wciągniemy tego „rekina” na pokład, to z jednej strony mamy Tuska i Pawlaka, i fajnie byłoby się nimi zająć, ale z drugiej strony opozycja za chwilę wyciągnie, za co Mariusz Kamiński dostał trzy lata bezwzględnego więzienia. A Mariusz Kamiński jest bardzo ważną postacią dla Jarosława Kaczyńskiego, kluczową wręcz. To jest ten człowiek, który ma zreformować służby specjalne. ABW ma zostać rozwiązane, mają powstać nowe służby specjalne. Kamińskiemu przydzielono newralgiczną rolę, to jest jeden z najważniejszych polityków PiS-u. Tuż za Kaczyńskim. Za co Kamiński dostał trzy lata bezwzględnego więzienia? Oczywiście nie mówię o absurdalności tego wyroku, bo to jest oczywiste, ale wyrok jaki był, taki był. Otóż Kamiński dostał wyrok za sprawę dotyczącą Andrzeja Leppera. Wciągnięcie na pokład komisji śledczej czy postępowania prokuratorskiego „rekina” sprawy Leppera spowoduje, że tuż za Tuskiem i Pawlakiem z drugiej strony dołącza z powrotem Kamiński. I znowu dochodzi do jakiegoś wzajemnego okładania się, które nie wiadomo, do czego doprowadzi. I to jest ten dylemat, który Kaczyński musi rozstrzygnąć. Zresztą ten sam dotyczy śmierci ks. Popiełuszki i wielu innych spraw, które dotąd nie ujrzały światła dziennego.
Wychodzi, że staje przed kluczowym pytaniem...
Czy jesteśmy w państwie prawa i sprawiedliwości, nie mówię tu o partii, tylko o ideach, czy nie jesteśmy? Bo jeśli jesteśmy w państwie prawa i sprawiedliwości, to taka komisja powinna i musi powstać, bez względu na to, kogo opozycja wciągnie na pokład, czy to będzie Kamiński czy nie Kamiński. Jeżeli natomiast jesteśmy w państwie, w którym pomimo działań „dobrej zmiany” dalej są różne gry i działania służb na różnych poziomach, to taka komisja nie powstanie nigdy. A przynajmniej nie w najbliższych latach. Decyzje w tej sprawie podejmie jeden człowiek. Proszę nie mieć złudzeń. Żaden Ziobro, żaden prokurator, który jest podwładnym Ziobry. Na górze zawsze jest jeden człowiek, który rządzi. W tym przypadku to jest Jarosław Kaczyński.
Tekst ukazał się na łamach Warszawskiej Gazety 10 listopada 2017r