- Czas potrzebny na przeczytanie tego tekstu to około 27 minut i 58 sekund.
Czy premier z okresu Polski Ludowej, Piotr Jaroszewicz, wszedł w posiadanie archiwów III Rzeszy dokumentujących udział państw Europy Zachodniej oraz polityków i społeczeństw europejskich w eksterminacji Żydów? Warto przypomnieć kulisy jego śmierci w ferworze zarzutów stawianych wobec Polski: o antysemityzm. Jednym z głównych motywów zabójstwa byłego PRL-owskiego premiera, Piotra Jaroszewicza oraz jego żony Alicji Solskiej, mógł być zamiar przejęcia ważnych hitlerowskich archiwów, na które komunistyczny dygnitarz natrafił w czasie II wojny światowej, jako żołnierz Ludowego Wojska Polskiego.
Dokumenty prawdopodobnie skrywały tajemnice kolaboracji polityków z różnych państw Zachodniej Europy z III Rzeszą, m.in. w sprawie Holokaustu.
W 2017 roku wznowiono śledztwo w głośnej sprawie morderstwa Jarosiewiczów. Tymczasem już 10 lat wcześniej Biuro Wywiadu Kryminalnego Komendy Głównej Policji sformułowało hipotezę, iż tłem zabójstwa były wydarzenia z okresu II wojny światowej, kiedy były premier z epoki Gierka (1970-1980), wszedł w posiadanie tajnych archiwów Głównego Urzędu Bezpieczeństwa III Rzeszy. Jest wielce prawdopodobne, iż dokumenty te zawierały dokładne dane na temat Holokaustu, a także nazwiska polityków z rożnych państw europejskich kolaborujących z Niemcami. Jeden z tropów prowadzi do Francji, na terenie której podczas wojny funkcjonowało, marionetkowe wobec Niemiec francuskie państwo Vichy, wyróżniające się szczególną aktywnością w sferze prześladowań Żydów. Piotr Jaroszewicz całe życie się czegoś bał, nieodłącznie trzymał przy sobie broń. Odnalezione archiwa jeszcze do dziś, niezależnie od upływu czasu, dla wielu wpływowych kręgów politycznych w Europie mogą stanowić zagrożenie, z uwagi na afiliacje rodzinne i procesy politycznej sukcesji. W czołowych państwach europejskich długo po zakończeniu II wojny światowej, ważne role odgrywali politycy legitymujący się bezpośrednio faszystowską (nie wspominając o komunistycznej) przeszłością. W Polsce faszyzm zawsze był marginesem.
Góralska ciupaga
Wg ustaleń policji, małżeństwo Jaroszewiczów zostało zamordowane w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku. Ciała ofiar znalazł syn, Jan Jarosiewicz, ok. godz. 23.00 następnego wieczora. Zdeprymowała go okoliczność, iż rodzice przez cały dzień nie odbierali telefonu. On też jako jedyny, oprócz małżeństwa, posiadał klucze do domu w podwarszawskim Aninie, znajdującym się przy ul. Zorzy 19.
Piotr Jaroszewicz miał jeszcze jednego syna z pierwszego związku, Andrzeja, znanego kierowcę rajdowego. Ten jednak nie posiadał kluczy do mieszkania ojca; był skonfliktowany z jego żoną, Alicją Solską, również zamordowaną feralnej nocy. Jeden z przypadkowych świadków widział, jak rankiem 1 września z wilii Jaroszewiczów wychodziły trzy osoby, w tym jedna kobieta. Wiele wskazuje na to, iż byli to prawdopodobni kilerzy.
Przestępcy jakimś sposobem weszli do domu, mimo braku śladów włamania i odurzyli nieznaną substancją groźnego psa, który na nich nie reagował. Jedna z hipotez mówi, iż wdrapali się po okalających willę winoroślach, a następnie dostali się do środka budynku przez uchylone okno. W każdym razie, wszystko poszło im gładko, jak z płatka, najprawdopodobniej wcześniej dobrze poznali drogę napadu. Wiedzieli którędy najłatwiej się poruszać. Znali obejścia.
Oględziny zwłok świadczyły, iż były premier był przed śmiercią mocno torturowany. Związano go i przybito mu stopy gwoździami do podłogi. Był uderzany rzemieniem i góralską ciupagą, przy pomocy której, ostatecznie, zadzierzgnięto pasek na jego szyi.
Piotr Jaroszewicz umarł w strasznych mękach. Jego żona została zabita strzałem w tył głowy z pistoletu marki sztucer, należącego do męża. Wcześniej była również związana i maltretowana.
Tortury wskazują, iż przestępcy przyszli po jakieś ważne dokumenty. Jaroszewicz pewnie nie opierałby się długo, gdyby chodziło o pieniądze. Z nierabunkowym motywem włamania koresponduje okoliczność, iż pomieszczenia wilii nie nosiły znamion spontanicznego, chaotycznego plądrowania, typowego dla kradzieży. Nie zginęły z domu żadne kosztowne rzeczy, w postaci książeczek czekowych, cennych obrazów oraz wartościowej kolekcji znaczków, czy drogiej biżuterii.
Najprawdopodobniej włamywacze przyszli po coś konkretnego, o czym wcześniej z góry wiedzieli. Z rzeczy materialnych z domu zniknęło jedynie kilka tysięcy dolarów pożyczki, którą młodszy syn Jan oddał na kilka dni przed momentem zabójstwa. Czy jednak rzeczywiście amerykańska waluta stała się łupem napastników, czy Jaroszewiczowie gdzieś ją schowali lub upłynnili, czy też znalazł i zabrał ją ktoś inny, tego na sto procent nie wiadomo. Przestępcy mogli zagarnąć dużo więcej wartościowych przedmiotów. Dlaczego nie wzięli ze sobą biżuterii ani też cennych znaczków, obrazów, czy książeczek czekowych?
Duch tamtych czasów
Syn Piotra Jaroszewicza, Jan, w chwili zgłaszania zawiadomienia o śmierci ojca na policję, zachowywał się, jak na tego rodzaju traumatyczny przypadek, niestandardowo. Nie zdradzał silnych emocji, które powinny towarzyszyć głębokiemu osobistemu przeżyciu. Informację o znalezieniu zwłok byłego premiera odebrał kilkadziesiąt minut po północy, 2 września 1992 roku, pełniący wówczas dyżur na komisariacie policji w Aninie, starszy sierżant, Dariusz Wożniak. Zachowanie powiadamiającego o zdarzeniu, Jana Jaroszewicza, opisał w notatce w następujący sposób: „Był spokojny i nie widać było śladów specjalnego zdenerwowania”.
Z drugiej strony, paradoksalnie być może tego rodzaju postawa była właśnie standardowa. Psychologowie przy okazji zaistnienia sytuacji o takim charakterze, zwracają uwagę na fakt, iż bliscy osób zmarłych w nagłych, gwałtownych okolicznościach, lub zamordowanych, potrzebują czasu, aby uwierzyć w to co się stało: ochłonąć. Myśl o śmierci krewnych nie zawsze dociera do nich od razu albo też nie demonstrują emocji na zewnątrz.
Policja już na początku popełniła wiele błędów. Mimo, iż doszło do zabójstwa byłego premiera, zlekceważono, a nawet zdeprecjonowano rangę tego wydarzenia. Determinowała to logika tamtych czasów: początek lat 90. XX wieku, czyli krótko po obaleniu komunizmu i rozpoczęciu okresu transformacji systemowej; surowa ocena dawnego ustroju. Prowadzenie śledztwa w sprawie zabójstwa komunistycznego dygnitarza nie należało wówczas do najbardziej preferowanych czy gloryfikowanych zajęć.
Czynności realizowano z dużą niefrasobliwością i nieprofesjonalnie: nie sporządzono dokładnej analizy zamka do drzwi, ani też nie dokonano szczegółowych oględzin terenu wokół wilii, dopuszczono się wielu błędów w zakresie zabezpieczenia śladów, które tracono albo też poprzez obecność zbyt wielu osób na miejscu zdarzenia, dopuszczono do tworzenia nowych. O stosunku organów ścigania do sprawy najlepiej świadczy fakt, iż procedura zabezpieczania śladów odbywała się bez bezpośredniego udziału prokuratora. A jak wiadomo w kryminalistyce obowiązuje jedna, fundamentalna, kluczowa zasada: o powodzeniu śledztwa decyduje jego pierwsze 48 godzin.
Subtelna różnica
Wybrano rabunkową wersję wytłumaczenia morderstwa Jaroszewiczów, choć śledczy szeroko rozpatrywali również wątek rodzinny. Było bowiem tajemnicą poliszynela, iż synowe byłego premiera – Andrzej i Jan – najdelikatniej mówiąc, nie przepadali za sobą. Andrzej, wzięty kierowca rajdowy, pochodził z pierwszego małżeństwa Piotra Jaroszewicza z Oksaną, natomiast Jan z drugiego, ze znaną dziennikarką Trybuny Ludu, Alicją Solską, która ponadto posiadała jeszcze dwoje dzieci ze wcześniejszego małżeństwa.
Jak twierdzą wtajemniczeni, Alicja Solska nienawidziła Andrzeja Jaroszewicza, nie cierpiała jego obecności w domu i chciała go wyeliminować z rodziny.
Do pozornego przełomu w śledztwie doszło, gdy policja połączyła zabójstwo Jaroszewiczów z włamaniami dokonywanymi w zbliżonym okresie na terenie i w okolicach Anina. Ustalono wówczas, iż istnieje sekwencja napadów posiadająca tożsame lub podobne cechy. Na podstawie powziętej w ten sposób analizy wytypowano grupę domniemanych zabójców małżeństwa Jaroszewiczów, mieli ją stanowić cztery osoby z Mińska Mazowieckiego: herszt bandy Krzysztof R., pseudonim „Faszysta”; Jan K. – „Krzaczek”; Wacław K. – „Niuniek”; oraz Jan S. – „Sztywny”.
Dodatkowo rzekomych zabójców obciążyła jeszcze konkubina „Faszysty”, Jadwiga K., która zeznała, iż jej partner wraz z „Niuńkiem” planowali włamanie do wilii Jaroszewiczów, omawiając w tej sprawie różnego rodzaju szczegóły. Jednak wiarygodność kobiety od początku śledczy oceniali dość ambiwalentnie.
Koronnym dowodem w sprawie miał okazać się fiński nóż, który Piotr Jaroszewicz otrzymał w prezencie od prezydenta Finlandii. Był to charakterystyczny, łatwy do rozpoznania przedmiot. W czasach PRL tylko 17. tego typu noży trafiło do Polski. Dokładnie takich samych.
Gdy prowadzono czynności śledcze, na jednym z okazań, Andrzej Jaroszewicz rozpoznał identyczny nóż znaleziony w mieszkaniu jednego z domniemanych morderców, Jana K., pseudonim „Krzaczek”. Jak wymaga policyjna rutyna dowód pokazano mu w zestawieniu z innymi nożami. Andrzej Jaroszewicz miał wówczas powiedzieć, że nóż jest taki sam, który widział u swojego ojca: „Dałbym sobie głowę uciąć, że nóż leżący jak piąty od lewej, w pierwszym rzędzie, widziałem u mojego ojca” – tłumaczył śledczym starszy syn byłego premiera.
Sprawa wydawała się prosta, a dowody mocne. W kwietniu 1994 podejrzanym postawiono zarzuty włamania oraz morderstwa. Miesiąc później ruszył proces karny. Nieoczekiwanie materiał dowodowy, który zebrano przeciwko oskarżonym posypał się niczym zamek z piasku. Kluczowym, koronnym dowodem przemawiającym na rzecz winy oskarżonych miał być fiński nóż znaleziony w domu jednego z włamywaczy, „Krzaczka”, który następnie rozpoznał Andrzej Jaroszewicz. Niestety w tym zakresie zeznania świadka okazały się nieścisłe: na policji zeznał, że to ten sam przedmiot, zaś w sądzie, że taki sam. Różnica niby niewielka, subtelna, w potocznej mowie prawie nie do zauważenia, ale w prawniczym języku procesowym, niezwykle istotna. Zeznając pod odpowiedzialnością karną w czasie procesu nie mógł powiedzieć, iż był to nóż, który widział w domu swojego ojca, gdyż nie dokonywał definiowania cech indywidualnych czy osobliwych, w postaci jakichś porysowań czy innych znaków szczególnych, a jedynie gatunkowe, związane z marką. Takich noży trafiło do Polski 17 i zawsze istniało prawdopodobieństwo, że jeden z nich znalazł się, czy to na zasadzie oficjalnego zakupu, czy obrotu czarnorynkowego, czy też kradzieży, w posiadaniu oskarżonego Jana K.
Adwokaci podsądnych natychmiast wykorzystali ten dysonans. W ten sposób koronny dowód przerodził się w działającą na rzecz fundamentalnej prawniczej dewizy – „In dubio pro reo” – wątpliwość, którą należało zgodnie z doktryną prawa zinterpretować na korzyść oskarżonych. W międzyczasie upadł drugi dowód uzyskany w fazie śledztwa z zeznań Jadwigi K. Konkubina Krzysztofa R. („Faszysty”) nie potwierdziła w sądzie swojej wcześniejszej wersji, twierdząc, iż policja w postępowaniu przygotowawczym dopuściła się manipulacji jej zeznaniami.
Tak oto, ostatecznie w 2000 roku, cała czwórka oskarżonych została uniewinniona. Państwo polskie, podobnie jak niedawno znanemu gangsterowi Ryszardowi B., musiało im wypłacić po 50 tyś odszkodowań.
Damski trop
Kto w takim razie napadł na dom Jaroszewiczów i w bestialski wręcz sposób, po okrutnych torturach, zabił starsze małżeństwo byłych komunistycznych tuzów? Jaki cel przyświecał zabójcom? Po co przyszli do wilii w Aninie?
Wariant włamania oraz zabójstwa dla rabunku dokonany przez bandę z Mińska Mazowieckiego od początku nie trzymał się kupy, miał poważne luki, a przede wszystkim nie porządkował całej wiedzy, którą udało się zebrać w sprawie morderstwa. Do hipotezy rabunkowej nie pasowało zachowanie przestępców i ich poczynania kreowane w domu Jaroszewiczów: ślady splądrowania nosił jedynie gabinet byłego premiera, w którym przechowywano dokumenty, zabójcy przeglądali jego notatki, nie tknęli jednak sejfu, i nie zabrali cennych obrazów, kolekcji monet, książeczek czekowych, wartościowych znaczków, oraz biżuterii. Jedna z rąk Jaroszewicza nie była związana, pozostawiono ją swobodną, być może w celu wskazania miejsca przechowywania jakiejś ważnej rzeczy lub podpisania jakichś dokumentów. Ustalono, iż przed śmiercią podawano mu w kubku picie.
Policyjne śledztwo skoncentrowało się na czterech mężczyznach z Mińska Mazowieckiego, tymczasem jeden ze świadków zeznał już na wstępnym etapie śledztwa, iż rano 1 września zobaczył, jak z wilii Jaroszewiczów przy ulicy Zorzy 19 wychodziło trzech mężczyzn i jedna kobieta. Prawdopodobnie ten świadek widział prawdziwych morderców. Wątek obecności kobiety podczas napadu nie pasował do schematu śledczego mówiącego, iż zabójstwa dokonali włamywacze z Mińska Mazowieckiego (kobiety wśród nich nie było). Jednak tę okoliczność policyjni dochodzeniowcy całkowicie zarzucili. W sprawie pozostawało wiele znaków zapytania oraz tajemniczych, niewyjaśnionych okoliczności.
Sekret trzech
W pewnym momencie kulisami zabójstwa Piotra Jaroszewicza zajął się dokumentalista Jerzy Rostkowski. Wpadł on na trop dwóch kolejnych morderstw z lat 90. XX wieku: Tadeusza Stecia i gen. Jerzego Fonkowicza. Okazało się, że istnieje związek pomiędzy śmiercią wszystkich trzech mężczyzn, są elementy, które łączą ich nienaturalne zejście ze świata żywych. Po pierwsze, każdemu z tych przypadków towarzyszyły podobne okoliczności zabójstwa, które można określić jako wyjątkowo okrutne, brutalne, bestialskie; i Jaroszewicz, i Steć, i Fonkowicz zginęli w męczarniach po długotrwałych torturach, byli w podobny sposób bici i maltretowani, przed śmiercią przeżyli gehennę, przestępcy działali w bardzo zbliżony bezwzględny, bezpardonowy, bezlitosny sposób (Jaroszewiczowi przybito gwoździami stopy do podłogi, Steć został zamordowany w rezultacie uderzeń młotkiem murarskim); we wszystkich tych razach badano szczegółowo wątek rabunkowy, jednak w jakichkolwiek sposób on się nie potwierdził.
Ale jeszcze bardziej tajemnicza jest druga okoliczność łącząca przypadki trzech zabójstw. To może być ten czynnik, który stanowi sedno sprawy: swoiste iunctim.
W czerwcu 1948 roku, już po klęsce Hitlera, Jaroszewicz, Steć, i Fonkowicz mieli natrafić na tajne niemieckie archiwa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa III Rzeszy („Gestapo” i „Kripo”). Było to tysiące teczek o unikalnej, bezcennej z historycznego i politycznego punktu widzenia wartości. Wśród nich znajdowały się akta tajnych niemieckich służb, dokumenty osobiste, listy, notatki, raporty, analizy, mapy, plany operacyjne, a także bardzo istotne materiały francuskiego wywiadu oraz paryskiej placówki Geheime Staatspolizei („Gestapo”); nie wykluczone, iż znajdowały się tam również dane wywiadowcze dotyczące państw oraz obywateli Europy Zachodniej, w tym także akta z terenu Austrii, Bułgarii, Węgier, Belgii, Holandii, dzisiejszego Luksemburga, i innych krajów.
Jest wielce prawdopodobne, iż jedną z najistotniejszych części odkrytych materiałów stanowiły dokumenty zawierające informacje na temat Holokaustu oraz kolaboracji w tym zakresie z Niemcami hitlerowskimi – polityków, obywateli, jak również wpływowych osobistości i znanych rodzin z terenu państw Zachodniej Europy. Mogły to być dowody na ogromną kolaborację zachodnich (w tym zwłaszcza francuskich) polityków i ważnych osób z Niemcami, w postaci listów denuncjatorskich, notatek spisywanych przez funkcjonariuszy faszystowskiego aparatu bezpieczeństwa, odręcznie sporządzanych raportów, protokołów z przesłuchań, itp.
Tajne archiwum znajdowało się na terenie monumentalnego, barokowego zamku w Radomierzycach w województwie dolnośląskim, ufundowanego w XVIII wieku przez Joachima Zygmunta von Ziegler-Klipphausen. Pod koniec drugiej wojny światowej, świadomi nieuchronnej klęski Niemcy, właśnie tam wywozili swoje najcenniejsze – super tajne – dokumenty, aby zapobiec możliwości dostania się ich w ręce amerykańskiego, brytyjskiego, czy rosyjskiego wywiadu. W czerwcu 1945 roku, po wyzwoleniu Radomierzyc z okupacji niemieckiej, do miejscowości przybyła inspekcja wojskowa oraz cywilna, wśród żołnierzy byli m.in. pułkownik Piotr Jaroszewicz (późniejszy premier w PRL) , podpułkownik Jerzy Fonkowicz (późniejszy generał brygady LWP), i szeregowy Tadeusz Steć. Akcja była realizowana w ramach Oddziału III Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego (kontrwywiad), którym dowodził właśnie (legitymujący się pochodzeniem żydowskim) Fonkowicz, zaś celem akcji było przejecie tajnego archiwum Sicherheitspolizei. Wg relacji świadków Jaroszewicz, Fonkowicz, i Steć przez kilka dni przeglądali tajne akta, z których ten pierwszy miał zabrać trzy paczki. Miesiąc później hitlerowskie archiwum zostało przewiezione na teren Związku Radzieckiego.
Koincydencja
Czy trzej mężczyźnie zginęli, gdyż weszli w posiadanie newralgicznych dokumentów i informacji z okresu II wojny światowej? Niemieckie archiwum zawierało m.in. potężny zbiór danych na temat kolaboracji obywateli i polityków Francji z Niemcami, znaczna ich cześć dotyczyła prawdopodobnie Holokaustu oraz postawy Francuzów w okresie reżimu Vichy. Następnie materiały zostały wywiezione do Związku Radzieckiego.
Jedna z hipotetycznych wersji, jaką można przyjąć jest taka, iż Jaroszewicza oraz trzech jego towarzyszy z okresu II wojny światowej, zlikwidowali profesjonalni (jeżeli w ogóle można użyć takiego słowa), wynajęci przez osoby zagrożone faktem posiadania przez niego domniemanego, obciążającego zbioru, kilerzy. Politycy zaangażowani w kolaborację z Niemcami w latach 1939-1945, znajdowali się w momencie morderstwa Jaroszewicza w zaawansowanym wieku, wiec wątpliwe wydaje się założenie, aby to oni sami byli zainteresowani unicestwieniem byłego premiera, jednak w polityce istnieje coś takiego jak rodzinna sukcesja, a w jej ramach zachodzą zmiany pokoleniowe – ktoś inny z grona figurujących w aktach Głównego Urzędu Bezpieczeństwa III Rzeszy, znanych politycznych rodzin, mógł „wdrapać się” na szczyty politycznej hierarchii w państwach Europy Zachodniej przełomu lat 80. i 90., Francji lub innych krajów. Albo też karierę polityczną zrobił, w sposób oddolny, jakiś człowiek wywodzący się spoza elit, który w okresie II wojny światowej był młodym człowiekiem i nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia oraz konsekwencji kolaboracji, lub też wprost przyświecały mu złe intencje.
Osoby takie mogły być mocodawcami trzech tajemniczych zabójstw, o ile oczywiście nie istniały inne, o których opinia publiczna nic nie wie albo też których ze sobą w działaniach kryminalistycznych po prostu nie skojarzono.
Możliwa jest również inna hipoteza, iż po brakujące akta zgłosili się emisariusze rosyjskich czynników wywiadowczych (KGB/FSB czy GRU), co w kontekście faktu, iż całość archiwów wywieziono z Radomierzyc na teren Związku Radzieckiego, nie jest spekulacją wykluczoną. Do póki Polska była krajem socjalistycznym, znajdując się w bloku państw socjalistycznych oraz w orbicie wpływów ZSRR, wszystko wydawało się pozostawać pod kontrolą, gdy jednak nad Wisłą zwyciężyła opcja prozachodnia (euroatlantycka), natomiast Polska wyraźnie przesunęła się na Zachód, stając się jednocześnie kandydatem do struktur zachodnich (UE oraz NATO), istniało zagrożenie, iż ważne dokumenty z czasów II wojny światowej, wejdą w posiadanie wywiadów Stanów Zjednoczonych lub któregoś z państw Sojuszu Północnoatlantyckiego. Należało się zatem zgłosić po brakujące materiały, a przy okazji wykończyć naocznych świadków.
To oczywiście spekulacja oparta jedynie na przesłankach, aczkolwiek nie pozbawiona logicznego oraz chronologicznego spoiwa. Pomiędzy zabójstwami Jaroszewicza, Fonkowicza, i Stecia istnieje koincydencja: wszystkie morderstwa miały miejsce już po 1989 roku, gdy Polska opuściła obóz komunistyczny, zaś czasowo dzieli je tylko ekstrema 5 lat (to dużo i mało): Piotr Jaroszewicz został zamordowany w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku w Aninie; Tadeusz Steć zaledwie 5 miesięcy później, 12 stycznia 1993 roku w Jeleniej Górze; natomiast Jerzy Fonkowicz, 7 października 1997 roku, w Konstancinie Jeziornej.
Być może informację o istnieniu kolejnych osób, które poznały tajemnicę niemieckich archiwów z Radomierzyc, zabójcy „wydusili” z torturowanego premiera, a nie wykluczone, że wszystkie nazwiska były znane im już wcześniej.
Najciemniej pod latarnią
W roku 2007 Biuro Wywiadu Kryminalnego Komendy Głównej Policji zweryfikowało wcześniejsze ustalenia w śledztwie dotyczącym zabójstwa małżeństwa Jaroszewiczów i doszło do wniosku, iż najbardziej prawdopodobną tezą jest wersja mówiąca, że motywem morderstwa było dotarcie przez byłego premiera PRL, wraz z Jerzym Fonkowiczem i Tadeuszem Steciem, do hitlerowskiego archiwum oraz przejecie przez niego części akt, które ukrył u siebie w domu albo gdzieś w wiadomym mu miejscu. W rezultacie analizy wszystkich okoliczności sprawy, zebranych w prowadzonym postępowaniu dowodów, a także kontekstu historycznego i związanych ze śmiercią Jaroszewiczów zabójstw, śledczy uznali, że to jest najbardziej prawdopodobny scenariusz.
Do Jaroszewicza zgłosili się najprawdopodobniej płatni mordercy wynajęci przez zleceniodawców z zachodnich państw lub wysłannicy obcego wywiadu – taki wniosek wynika z najnowszej teorii policyjnej.
Tymczasem już w 2005 roku, pięć lat po uniewinnieniu czwórki włamywaczy z Mińska Mazowieckiego (tzw. grupy „Faszysty”), kulisami zabójstwa małżeństwa Jaroszewiczów zajęło się Archiwum X, wyspecjalizowana policyjna jednostka badająca niewyjaśnione morderstwa sprzed lat, działająca na poziomie komend wojewódzkich i notująca duże sukcesy (zdarzało się, iż sekcja potrafiła rozwikłać zdarzenia sprzed ponad ćwierćwiecza).
W sprawie byłego premiera zamierzano wykorzystać nową skuteczną technologię związaną z funkcjonowaniem systemu AFIS, pozwalającą na automatyczną identyfikację odcisków palców. W latach 90., w chwili zabójstwa Jaroszewiczów, niestety nie dysponowano tak precyzyjnym narzędziami, stwarzającymi możliwość bardzo szerokiej i skrupulatnej analizy śladów linii papilarnych; ówczesne badania miały ograniczony charakter. Obecnie, jeżeli ktokolwiek w jakiś sposób gdzieś zostawił odciski palców, nie tylko w toku spraw kryminalnych, ale również innych, zostanie rozpoznany przez policyjny system identyfikacji.
Wówczas stało się coś bardzo dziwnego. Gdy w 2005 roku śledczy z Archiwum X próbowali za pomocą nowoczesnego systemu AFIS dokonać porównania linii papilarnych, zorientowali się, iż w aktach sprawy brakuje ważnych dowodów, którymi były trzy folie odbitek linii papilarnych. Z tego powodu analiza daktyloskopijna była niemożliwa.
Przestępcy zostawili odciski palców na główce ciupagi, okularach Jaroszewicza, oraz drzwiach jego szafy. Analiza linii papilarnych sporządzona w latach 90., bezpośrednio po morderstwie, nie pozwoliła dopasować śladów, do kogokolwiek, kto znajdowałby się w policyjnej bazie, jednak sęk w tym, iż system AFIS daje dużo szersze możliwości. Przez dwa lata bezskutecznie szukano zaginionych dowodów, powstało podejrzenie, iż ktoś je po prostu wykradł, w celu zatarcia śladów. W Komendzie Głównej Policji wszczęto w tej sprawie postępowanie wyjaśniające.
Prawda okazała się wstrząsająca: w roku 2017 odbitki folii śladów daktyloskopijnych zabezpieczonych w mieszkaniu Jaroszewiczów odnalazł Jan Jaroszewicz, syn byłego premiera, i przekazał je znanemu dziennikarzowi Tomaszowi Sekielskiemu. W czasie, kiedy szukała ich policja znajdowały się w sądzie, w depozycie rzeczy przeznaczonych do oddania rodzinie Jaroszewicza, następnie w 2010 roku sąd przesłał jej Janowi. Kolejny raz uwidoczniła się chyba najistotniejsza dysfunkcja (strukturalna i kulturowa) polskiego państwa: brak koordynacji.
A swoją drogą to dziwne, iż syn byłego premiera czekał na otwarcie przesyłki z sądu tak długo, bo aż 7 lat. Śledztwo po raz kolejny zostało wznowione.
Tekst ukazał się na portalu wPolityce
Tajemnica Jaroszewicza – część II. Zakamuflowana groźba
opublikowano: 28.02.2018
wPolityce.pl
Jan Jaroszewicz, jeden z synów zamordowanego w 1992 roku, byłego premiera Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, Piotra Jaroszewicza, odnalazł w 2017 roku ważne dowody dotyczące zabójstwa jego rodziców. Dlaczego młody Jaroszewicz czekał aż 7 lat na otworzenie paczki otrzymanej z sądu, aż w końcu zdecydował się to zrobić w obecności znanego dziennikarza, Tomasza Sekielskiego?
REKLAMA
To wszystko nie trzyma się kupy. Oczywiście nie odmawiam wiarygodności Janowi Jaroszewiczowi i wędrując po ekstremalnych sferach mojej wyobraźni, mogę jakoś tam sobie wytłumaczyć, iż po tak traumatycznym przejściu jak śmierć rodziców, pozostała w nim głęboka emocjonalna rysa, w związku z czym nie chciał rozpieczętować przesyłki przekazanej z sądu od razu, chcąc uniknąć psychicznego wstrząsu, jednak żeby czekać z tym aż 7 lat…? Zdrowy rozsądek, doświadczenie życiowe, a przede wszystkim krytyczne podejście, nakazuje rozważyć również alternatywne scenariusze.
Ciekawa jest zwłaszcza sekwencja dat
W roku 2000, po 6 latach procesu, sąd uniewinnia czterech oskarżonych o zabójstwo byłego premiera PRL, Piotra Jaroszewicza i jego małżonki, Alicji Solskiej; co ciekawe wycofanie zarzutów następuje na wniosek prokuratury. Podejrzanymi o brutalne, bestialskie morderstwo byli czterej włamywacze z Mińska Mazowieckiego: Krzysztof R. pseudonim „Faszysta”, Wacław K. – „Nuniek”, Jan K. – „Krzaczek”, oraz Jan S. – „Sztywny”; organy ścigania nie potrafiły w przekonujący sposób wykazać ich winy.
Sąd mógł zwrócić Janowi Jaroszewiczowi dowody rzeczowe związane z zabójstwem jego rodziców już wtedy, w momencie prawomocnego uniewinnienia domniemanych sprawców. Tak się jednak nie stało, syn byłego premiera odebrał dokumenty dopiero w roku 2010, po dekadzie od zakończenia procesu.
W roku 2005 sprawą postanowiło zająć się policyjne Archiwum X. Chodziło m.in. o próbę automatycznej identyfikacji odcisków palców znalezionych zaraz po morderstwie w domu Jaroszewiczów. Porównania miałyby zostać dokonane w ramach systemu AFIS, dającego dużo szersze możliwości, niż narzędzia kryminalistyczne, którymi dysponowała policja w latach 90. XX wieku.
Tu pojawia się kolejna wątpliwość: skoro odciski palców odnalezione w gabinecie Piotra Jaroszewicza, na główce ciupagi, okularach, oraz drzwiach szafy, nie pasowały do czterech podejrzanych z Mińska Mazowieckiego (bo przecież próbowano dopasować ich linie papilarne do śladów daktyloskopijnych zebranych w willi), na jakiej podstawie w ogóle ich oskarżono, tracąc w ten sposób istotny czas?
W każdym razie, gdy Archiwum X, zamierzało wrócić do sprawy okazało się, iż brakuje trzech folii z odciskami palców. Powstało podejrzenie, że ktoś je po prostu wykradł. Szukała ich potem niemal cała policja. Wszczęto w tym zakresie specjalne postępowanie wyjaśniające.
Okazało się, iż znajdowały się one (pod latarnią), w sądzie, w paczce z dowodami rzeczowymi przeznaczonymi do zwrotu jednemu z synów Piotra Jaroszewicza, Janowi.
W tym miejscu pojawia się kolejna wątpliwość: dlaczego o przesyłce nie poinformowano drugiego syna byłego premiera, Andrzeja Jaroszewicza? Przypadek czy celowe działanie?
Jan Jaroszewicz, gdy odebrał paczkę z sądu (przypomnijmy jeszcze raz, w 2010 roku), zwlekał z jej otworzeniem, aż 7 lat, uczynił to dopiero w obecności kamer jednej ze stacji telewizyjnych, przekazując zawartość Tomaszowi Sekielskiemi, znanemu dziennikarzowi, prowadzącemu w przeszłości wraz z Marcinem Morozowskim w TVN24, program „Dwóch na dwóch”, w ramach którego w roku 2006 zainstalowano podsłuch w pokoju sejmowym posłanki Samoobrony, Renaty Beger.
Strażnicy aureoli
Należy rozważyć również wersję alternatywną, wobec tej którą przedstawiają Sekielski i Jan Jaroszewicz. Nie wiemy kiedy faktycznie paczka została odtworzona i czy rzeczywiście młodszy syn byłego komunistycznego dygnitarza czekał z tym aż 7 lat; zostawmy tę okoliczność na boku, bo raczej jej nie dowiedziemy, ale doświadczenie życiowe raczej nie potwierdza tak długotrwałej zwłoki, zwłaszcza, gdy chodzi o zabójstwo najbliższych członków rodziny. Zachowanie Jaroszewicza jest niestandardowe, nie pasuje do rutyny.
Co innego jednak jest w tym kontekście ważne… (Otóż) Musiało się coś wydarzyć, zajść jakaś okoliczność, która zdeterminowała Jana Jaroszewicza do otworzenia paczki otrzymanej z sądu w sposób bardzo spektakularny, akurat w tym czasie, w obecności kamer. Trudno przyjąć, aby zachowanie takie miało charakter spontaniczny, raczej musiało zostać wyreżyserowane.
Patrząc na koincydencję rożnych wydarzeń, można odnaleźć taki moment, który być może nakłonił Jana Jaroszewicza do wykonanego kroku. 5 listopada 2015 roku zmarł Czesław Kiszczak, druga po Jaruzelskim postać stanu wojennego i dyktatury totalitarnej w Polsce lat 80., jeden z głównych reżyserów okrągłego stołu. Tymczasem już w lutym 2016 roku, kilka miesięcy po śmierci Kiszczaka, jego żona, Maria, zgłosiła się do Instytutu Pamięci Narodowej z ofertą sprzedaży przechowywanych przez jej męża dokumentów. W ten sposób dzięki przeszukaniu domu byłego szefa PRL-owskich spec służb, odnaleziono m.in. kolejne dowody świadczące o współpracy Lecha Wałęsy z służbą bezpieczeństwa.
Po upadku komunizmu, wielu byłych komunistycznych dygnitarzy zachowało ważne materiały zdradzające kulisy przekazania władzy przy okrągłym stole, m.in. w zakresie konsekwencji ekonomicznych oraz własnościowych, a także demaskujące prawdziwe oblicze byłych, prominentnych, działaczy „Solidarności”, uwikłanych w potajemną współpracę z służbami specjalnymi PRL i Związku Radzieckiego. Kiszczak wielokrotnie szantażował „spadającymi aureolami”. Sam Piotr Jaroszewicz, mówił, wg relacji jego starszego syna Andrzeja, o tym, iż Lecha Wałęsę przywieziono w sierpniu 1980 roku do Stoczni Gdańskiej motorową, i że legendarny przywódca „Solidarności” brał od bezpieki pieniądze za donoszenie na kolegów.
Przechowywane materiały miały być dla wysokich funkcjonariuszy PRL, po zmianie ustroju czymś w rodzaju „polisy ubezpieczeniowej”. Jak pokazuje przykład premiera Jaroszewicza, czasami ich funkcja działała zupełnie w odwrotną stronę.
Śmierć Czesława Kiszczaka i późniejsze zachowanie jego żony, Marii, mogło dać wielu ludziom czy grupom interesu o okrągłostołowej proweniencji, asumpt do obaw, iż inni wysocy komunistyczni funkcjonariusze, bądź ich sukcesorzy, będą się zachowywać analogicznie, przynosząc ciekawe, nieznane wcześniej dokumenty do IPN. Stąd dziwne zachowanie Jana Jaroszewicza można odczytywać jako zawoalowaną w materiał telewizyjny przestrogę czy nawet groźbę, rodzaj ostrzeżenia, swego rodzaju przekaz symboliczny.
Efekt Sumlińskiego
Służby specjalne, rozumiane w szerszym aspekcie środowiskowym (a nie tylko strukturalnym) oraz rozmaite opiniotwórcze czynniki wpływu, starają się w taki sposób moderować przestrzeń opinii publicznej, aby zarządzać ludzkimi wyobrażeniami, czasami również działaniami, w formie niebezpośredniej, za pomocą sygnałów czy komunikatów emitowanych w mediach.
Jestem jak najdalszy od zarzucania Janowi Jaroszewiczowi i Tomaszowi Sekielskiemu celowego, świadomego postępowania, nakierowanego na formowanie za pomocą tworzonych audycji telewizyjnych, ostrzeżeń oraz gróźb pod adresem osób dysponujących tajnymi dokumentami z lat PRL-u albo z czasów II wojny światowej, nie ma na to żadnych dowodów, ale być może ktoś umiejętnie i w formie pośredniej moderuje ich poczynaniami, w taki sposób, iż uzyskuje zamierzony efekt, z czego obaj nie zdają sobie nawet sprawy.
Historia III Rzeczpospolitej zna tego rodzaju przypadki. W 2005 roku Sejmowa Komisja Śledcza ds. PKN Orlen wezwała na świadka Aleksandra Kwaśniewskiego. Przesłuchanie miało się odbyć we wtorek 30 sierpnia. Tymczasem w piątek do dziennikarza Tygodnika „Wprost”, Wojciecha Sumlińskiego, zgłosił się człowiek, znany warszawski adwokat, powiązany z służbami specjalnymi i Andrzejem Lepperem. Mężczyzna pokazał Sumlińskiemu jedno zdjęcie. Przedstawiało ono byłego prezydenta w towarzystwie lobbysty Marka Dochnala. Wcześniej Kwaśniewski uparcie twierdził, iż nie zna Dochnala.
Sumliński tak oto wspomina to spotkanie: (…) ze zdjęcia wiele można wyczytać, widać było iż znajomość Kwaśniewskiego i Dochnala nie jest przypadkowa, że obaj panowie doskonale się znają (cytat nie jest precyzyjny i pochodzi z wieczorów autorskich Wojciecha Sumlińskiego, ale w pełni oddaje sens jego wypowiedzi).
Mężczyzna powiedział znanemu dziennikarzowi, że takich fotografii posiada cała szufladę i może mu je przekazać; postawił tylko jeden twardy warunek: materiał ma się ukazać w najbliższym numerze Tygodnika „Wprost”, czyli w poniedziałek 29 sierpnia 2005 roku. Dzień później, Aleksander Kwaśniewski miał zeznawać przed sejmową komisją śledczą.
Czasu było dramatycznie mało. Ale służby specjalne (w sensie środowiska) działają właśnie w ten sposób: pozostawiają mało miejsca na myślenie. W tamtym okresie redaktorem naczelnym „Wprost” był Marek Król, jego zastępcą Stanisław Janecki. Sumliński poszedł z tematem do tego drugiego, dostał zielone światło na publikację artykułu, spiął się, pojechał po resztę zdjęć, w tempie ekspresowym napisał tekst. Chłopaki myśleli że „zdetonowali” polityczną „bombę”.
W poniedziałek 29 sierpnia, prezydencki doradca, Dariusz Szymczycha, oświadczył, iż prezydent nie stawi się na przesłuchanie przed sejmową komisją śledczą. Otoczenie Kwaśniewskiego było już po lektorze czołówkowego artykułu we „Wprost”.
Służby specjalne, bądź powiązane z nimi środowiskowo czynniki wpływu, ostrzegły Kwaśniewskiego w ten sposób (jak mówi Sumliński: użyły tego kanału). Gdyby ówczesny prezydent przyszedł na posiedzenie sejmowych śledczych i pod przysięgą zeznał, że nie zna Dochnala, miałby poważne kłopoty. Wybuchłaby gigantyczna afera. Wcześniej jego wypowiedzi miały charakter enuncjacji prasowych, przed komisją śledczą zeznawałby pod odpowiedzialnością karną.
W sprawie PKN Orlen chodziło m.in. o pełnomocnictwa prezydenta Kwaśniewskiego dla Jana Kulczyka, w zakresie prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej na korzyść rosyjskiego koncernu Łukoil oraz możliwość wywierania wpływu na polskie instytucje administracji państwa przez rosyjskie służby specjalne.
Inny przypadek opisany został w książce, której wraz z Łukaszem Ziają jestem autorem, wywiadzie rzeka z byłym szefem ABW-u, a obecnie jednej z najważniejszych postaci polskiej prokuratury, Bogdanem Święczkowskim: „Łańcuch poszlak. Wielka gra mafii i rosyjskich służb specjalnych”.
Święczkowski opowiada, w jak niezwykły sposób rosyjskie czynniki wywiadowcze, uwiły przeciek do Andrzeja Leppera, podczas akcji CBA w ministerstwie rolnictwa, w sprawie tzw. afery gruntowej, nie kontaktując się z nim osobiście, nie działając na podstawie bezpośrednich relacji. Zakulisowo poruszały poszczególnymi postaciami, niczym figurami na szachownicy, osłaniając w ten sposób interesy oligarchy biznesowego, Ryszarda Krauzego na Wschodzie (kupił tam pola naftowe).
Nie zawsze analogie zawodzą
W sprawie zabójstwa małżeństwa Jaroszewiczów może (choć nie musi) być podobnie. Trzeba na poważnie rozważyć wariant, iż ważne dowody w zakresie morderstwa, nie odnalazły się akurat teraz przypadkowo. To może mieć związek z zachowaniem żony Czesława Kiszczaka, która na początku 2016 roku zgłosiła się do IPN z ofertą przekazania dokumentów przechowywanych przez byłego PRL-owskiego dygnitarza, a także stanowić symboliczny przekaz, zakamuflowany w materiale telewizyjnym – komunikat zawierający ostrzeżenie.
Tomasz Sekielski spektakularnie przed kamerami wyciąga z paczki przyniesionej przez Jana Jaroszewicza (po 7 latach od momentu otrzymania przesyłki) zakrwawioną koszulę nocną jego matki, Alicji Solskiej. Ten obraz robi wrażenie i powoduje, iż przez ciało przechodzą ciarki.
Jak zinterpretować fakt, że wcześniej przez 10 lat od prawomocnego zakończenia procesu, kluczowe dowody przetrzymywane były w sądzie (2000-2010), a następnie przez 7 lat aż do roku 2017, nierozpieczętowana paczka spoczywała u Jana Jaroszewicza? Czy okoliczność zdeponowania dowodów w sądzie miała charakter zagubienia czy też celowego, zuchwałego ukrycia, na zasadzie, iż najciemniej jest pod latarnią?
To wszystko jest bardzo dziwne…
Szerzej o działaniach nie wprost
Brytyjski teoretyk wojskowości, Basil Liddell Hart, stworzył doktrynę tzw. oddziaływań dokonywanych (drogą) nie wprost, a więc wpływu wywieranego za pomocą relacji niebezpośrednich. Metodę tę można również opisywać w kategoriach sprawstwa wtórnego. Jeżeli podczas poczynań wojennych zabijemy 100 żołnierzy wrogiej armii, to jej siły zbrojne będą liczyły zasoby mniejsze o taką właśnie wielkość, co stanowi ubytek jedynie ilościowy i w ogólnym rozrachunku wojennym, w sumie niewielki. Ale jeśli np. społeczeństwo kraju z którym prowadzimy walkę, zainfekujemy pacyfizmem lub kosmopolityzmem, to będzie to stanowić oddziaływanie jakościowe (kulturowe), obniżające w wymiarze masowym kluczową przesłankę podczas prowadzenia wojny: społeczną mobilność.
Nie trzeba na polu walki zabijać tysięcy żołnierzy, wystarczy dziesięciu wojskowych zakazić defetyzmem, aby przenosili oni tę postawę na pozostałych mundurowych, obniżając w ten sposób morale całej armii.
Podczas konfliktu o Krym w Ukrainie, Rosjanie zostali zmuszeni do sięgnięcia po zwulgaryzowaną postać wojny hybrydowej, żołnierze sił specjalnych Rosji musieli wkroczyć fizycznie na ziemię ukraińską („zielone ludziki”), ale współcześnie bardziej częstym zjawiskiem jest subtelna forma wojny hybrydowej, wpisująca się właśnie w konwencję działań nie wprost i polegająca na tym, iż zamierzony efekt można osiągnąć poprzez kulturowe zarządzanie wyobrażeniami ludzi, bez potrzeby bezpośredniego (fizycznego) zaangażowania.
Liddell Hart opracował tę doktrynę dla działań typowo wojennych, jednak okazuje się, iż ma ona również bogate zastosowania na kulturowych polach oddziaływania symbolicznego, kreowanych w obszarze biznesu czy mediów.
Określone komunikaty medialne mogą nieść ukryty przekaz, z którego nie zdajemy sobie sprawy, a który w sposób niezwykle skuteczny moderuje nasze zachowania: mobilizując nas do konkretnych poczynań, bądź demobilizując. Mistrzami tego rodzaju technik operacyjnych są rosyjskie czynniki wywiadowcze.
Cdn.
autor: Roman Mańka
Autor jest socjologiem, ekspertem Fundacji FIBRE ds. filozofii i socjologii polityki, zajmuje się obserwacją uczestniczącą, funkcjonalizmem, jak również interakcjonizmem symbolicznym, pełni funkcję redaktora naczelnego Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członka zarządu tej organizacji. Autor książek z zakresu dziennikarstwa śledczego, a także popularnonaukowych.